Przypomniała mi się ostatnio anegdota o Alfredzie Tarskim, wybitnym polskim logiku i matematyku, jednym z najwybitniejszych umysłów minionego stulecia.Ten znakomity uczony urodził się na początku XX wieku w warszawskiej rodzinie zamożnych, żydowskich przedsiębiorców (Teitelbaumów). Już jako dziecko zwracał uwagę swymi rozlicznymi talentami i wszyscy wróżyli mu wielką przyszłość. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, zaczął studiować na UW. I właśnie wtedy, na początku lat dwudziestych, Alfred uznał, że jego żydowskie pochodzenie może mu przeszkadzać w zrobieniu kariery. Postanowił więc zmienić nazwisko, a także przyjąć chrzest. Jego ojciec był bardzo niezadowolony z tego pomysłu i tłumaczył synowi, że przecież i tak wszyscy wiedzą, że jest Żydem, stąd też zmiana nazwiska na nic się nie zda. Oprócz tego, ojcu bardzo doskwierała decyzja Alfreda o przyjęciu chrztu. Z tego, co wiadomo, starszy pan Teitelbaum pogodziłby się z chrztem syna, gdyby ów chrzest był efektem wiary Alfreda. Problem polegał jednak na tym, że Alfred był wówczas zadeklarowanym ateistą (i chyba pozostał takim do śmierci, choć nie jestem tego do końca pewien). Ojciec widział więc w przyjęciu owego chrztu czysty koniunkturalizm – coś głęboko nieprzyzwoitego.Alfred nie zważał na przestrogi ojca i z Teitelbauma stał się Tarskim, przez chrzest przynależącym do rzymskiego Kościoła. Zdecydował się na to właśnie nazwisko, ponieważ dobrze brzmiało, a oprócz tego, w okręgu warszawskim nikt – poza jakąś umierającą staruszką – tym nazwiskiem się nie posługiwał. Po ukończeniu studiów Alfred postanowił się usamodzielnić. Tyle tylko, że choć miał jakieś wykłady na uniwersytecie, to owych wykładów było mało, a on sam nie był jeszcze dość utytułowany, by z tego się utrzymać. Dorabiał trochę w którymś z warszawskich gimnazjów, ale i tutaj nie było kokosów. Nasz młody naukowiec zauważył przy tym, że jego nowe wcielenie niewiele mu pomaga i w ogóle tak się jakoś porobiło, że także ci młodzi naukowcy, którzy z dziada pradziada legitymowali się polskim nazwiskiem i katolicką wiarą, wcale lepiej od niego sobie nie radzą. Ostatecznie cała ta sytuacja związana z życiem na własny rachunek, zaczęła Alfreda przerastać . Ten młody człowiek, przyzwyczajony do wygodnego i zasobnego życia opłacanego do tej pory przez ojca, nie potrafił znieść biedy. W obliczu piętrzących się problemów finansowych, Tarski poczuł się więc zmuszony poprosić tatę o wsparcie.Reakcja pana Teitelbauma była następująca: „Potrzebujesz Alfredzie pieniędzy? Zwróć się o pomoc do starego Tarskiego!”
Jeśli spróbujemy popatrzeć na tę anegdotę, jako na swego rodzaju metaforę tego, co dzieje się w wielu ludzkich duszach, to możemy dojść do wniosku, że ów „stary Tarski” jest symbolem pewnego marzenia (na wzór tego… no… amerykan drimu!). Jest to marzenie o nowoczesności, sile, pieniądzach, wolności, „europejskości”, „światowości” i w ogóle wielkich perspektywach, które te piękne rzeczy obiecują.
Oczywiście, w marzeniach jako takich nie ma nic złego, o ile zanadto nie odrywają nas od rzeczywistości. A tak się właśnie składa, że zwrócenie się ku „staremu Tarskiemu” (który – nie wiem czy ktoś już to zauważył – nie istnieje!), wręcz zakłada konieczność odcięcia się od rzeczywistości – a więc albo od korzeni (czyli od własnej tożsamości będącej funkcją wiary, historii i kultury), albo od realistycznego patrzenia na siebie i na świat (czyli w nadaniu statusu realności wizerunkowym i życzeniowym kreacjom), albo też od jednego i drugiego jednocześnie.
Przykładzik? Proszę bardzo. Niech będzie a propos oderwania się od realistycznego patrzenia na siebie i na świat:
Jakiś czas temu, media doniosły o odkryciu nowej grupy „wykluczonych”. Osobiście byłem bardzo poruszony tą informacją, ponieważ do czasu opublikowania tego newsa, nie byłem świadom ogromu nieszczęścia tych ludzi. Są to tzw. „wykluczeni finansowo”, a powodem ich „wykluczenia” jest „nie manie” konta bankowego. Godny pożałowania stan tych biedaków, jest dodatkowo pogłębiany tą zatrważającą okolicznością, że nie biorą kredytów i nie płacą kartą płatniczą. To jest coś horrendalnego, tym bardziej, że w tej jakże trudnej społecznie i ekonomicznie sytuacji jest co czwarty (CO CZWARTY!) Polak.
No i proszę powiedzieć, jak w takiej sytuacji, ów „co czwarty Polak” ma zrealizować swój amerykan drim o nowoczesności, sile, pieniądzach, wolności, „europejskości”, „światowości” i w ogóle o tym wszystkim, co te piękne rzeczy obiecują? Otóż musi pojawić się ktoś, kto „wykluczonemu co czwartemu” przekaże dobrą nowinę o możliwości zrealizowania swoich snów. Dla nikogo jak sadzę nie jest zaskoczeniem, że głosiciel owej dobrej nowiny momentalnie się pojawia i że jest nim byt znany w świecie jako: „dynamicznie rozwijający się rynek usług bankowych”. Ów byt niezwłocznie wyciąga ku „wykluczonym” pomocną dłoń, w postaci „koncepcji utworzenia taniego, czy bezpłatnego rachunku bankowego, dostępnego dla osób o niskich dochodach”. Czyż to nie jest piękne? Oczywiście, że to jest bardzo piękne, ponieważ dzięki temu prostemu posunięciu, całe obywatelskie pogłowie zostanie przez nasze jakże wspaniałomyślne banki zagospodarowane (przy okazji też skontrolowane), a „wykluczeni” – którymi ni stąd ni zowąd okazały się osoby o niskich dochodach – dzięki taniemu, czy wręcz bezpłatnemu rachunkowi bankowemu, który bardzo ułatwia zaciągnięcie kredytu, będą mogły zrealizować swoje, może nawet te najbardziej skryte marzenia.
W tym momencie musi pojawić się pytanie, co nastąpi w chwili, gdy opanowany wyżej opisanym marzeniem człowiek, metodycznie i bardzo porządnie od rzeczywistości się odetnie i zachęcony ofertą „dynamicznie rozwijającego się rynku usług bankowych”, mimo swych niskich dochodów wspomniany wyżej kredyt – jak się domyślamy stanowi on sedno całego projektu – zaciągnie? Złudzeniem jest sądzić, że nic nie nastąpi. Owa odrzucona na różnych poziomach rzeczywistość, cały czas przecież istnieje i wcześniej, czy później powie: „Sprawdzam!” A w dzisiejszych czasach jest to słowo grozę budzące…
Oczywiście, możemy być zaciekawieni tym, co „stary Tarski” odpowie osobie „o niskich dochodach dysponującej tanim rachunkiem bankowym”, gdy ta osoba zacznie domagać się pomocy, ponieważ nie jest w stanie kredytu spłacić. I możemy sobie porechotać z głupoty ludzi, którzy lekkomyślnie igrają z własnym i swoich bliskich losem. Tyle tylko, że najprawdopodobniej olbrzymia większość owych „wykluczonych co czwartych”, to wspominani już przeze mnie ludzie prości, starzy, nieświadomi, a przez to bezbronni i bezradni. I jeśli w życiu tych ludzi pojawia się ktoś (np. „dynamicznie rozwijający się… etc.”), kto wykorzystując ich bezradność i bezbronność stręczy im „starego Tarskiego”, to ów ktoś jest dla mnie po prostu bandytą.
Owa bandyterka, polegająca na zachęcaniu ludzi, by oderwali się od rzeczywistości, jest dzisiaj głównym naszym problemem – problemem społecznym, politycznym i przede wszystkim duchowym. Niemalże codziennie mówi się nam, że bez „starego Tarskiego” nie poradzimy sobie, a jeśli sądzimy inaczej, to jesteśmy nienormalni; że jeśli chcemy być nowocześni, silni, bogaci, europejscy czy światowi, to musimy radykalnie odciąć się od nienormalnej polskości, nienormalnego katolicyzmu, nienormalnych zasad moralnych, nienormalnego szacunku do prawdy, dobra i piękna, nienormalnego zdrowego rozsądku i nienormalnego szacunku do siebie samych i tradycji z której wyrastamy – czyli odciąć się od tego wszystkiego, co stanowi nasz rzeczywisty świat, którego jesteśmy wytworem. Ciągle też nam się wmawia, że gdy staniemy się „normalni”, to rozmaici ważni ludzie nas polubią, zaakceptują, a może nawet dadzą trochę kasy.
Kto ową bandyterkę uprawia? Zainspirowany tekstami Toyaha, usiłowałem pokazać, że jest to dzieło rechoczących, ironicznych mędrców, opętanych, rozbójników i „aniołów”. Oni właśnie stręczą nam wszystkim „starego Tarskiego”, niszcząc przez to nasze dusze i podstawy naszej cywilizacji.
Dla całości obrazu warto tutaj doprecyzować, że stręczyciele są bytem dość złożonym. Toyah o tym bycie mówi często jako o „Systemie”, tzn. konglomeracie wpływowych (intelektualnie, politycznie, medialnie, biznesowo) ludzi, dalej idei, które owi ludzie uważają za ważne, oraz instytucji, które tworzą, bądź które od siebie uzależniają. I biorąc pod uwagę to, co napisałem wyżej, można odnieść wrażenie, że „stary Tarski” jest dla „Systemu” tylko wygodnym i skutecznym narzędziem, którym – dla władzy i pieniędzy – można oddziaływać na maluczkich.
Nie chcę nikogo martwić, ale obawiam się, że jest to nieco bardziej skomplikowane i przy tym straszne.
Otóż, jest dwóch „starych Tarskich”. Jeden, wyżej wspomniany, dla plebsu: cynicznie skonstruowany projekt socjo-techniczny, używany do sterowania jednostkami i masami. Drugi, dla samego „Systemu”: odwieczne w pewnych kręgach marzenie o Nowym Wspaniałym Świecie, w którym ziści się raj na ziemi. Piękne, prawdziwie humanistyczne marzenie.
A propos humanizmu: Jakiś czas temu, nasza część świata znalazła się w rękach rewolucjonistów, tzn. humanistów o gorących sercach i zimnych, choć nieco zmęczonych oczach (prawdę powiedziawszy już tak dokładnie nie pamiętam co w nich było gorące, a co zimne; ale że byli humanistami to fakt). I nie wchodząc zanadto w szczegóły humanistycznej aktywności rewolucjonistów trzeba stwierdzić, że owa aktywność humanistyce chluby nie przyniosła. W związku z tym myślę, że mamy dużo szczęścia i jest to naprawdę miła odmiana, ponieważ obecnie znajdujemy się w rękach marzycieli. I to jest bardzo fajowe. Niepokoi mnie tylko ta jedna rzecz, że owi wspomniani humaniści, też kiedyś byli postrzegani jako marzyciele…
Co w tej sytuacji powinniśmy zrobić?
Cóż… można (...).
Czy to wystarczy? Trzeba mieć wiarę, że tak. Ale sytuacja jest naprawdę trudna. I walczyć należy wszędzie, nie tylko w Sejmie. I będzie to długa walka, i wyczerpująca, choć tak naprawdę niewiele będzie potrzeba by zwyciężyć. Jak niewiele?
Jakiś czas temu miałem okazję obejrzeć film „Edge of Darkness” (z tajemniczych względów prezentowany w Polsce p.t. „Furia”), z Melem Gibsonem w roli głównej. Gibson gra w tym filmie policjanta, któremu System (uzewnętrzniony w konglomeracie polityków, biznesmenów i SB-ków) brutalnie zamordował córkę. Śledztwo w sprawie tego morderstwa prowadzi porządny gliniarz, skądinąd przyjaciel Gibsona. Mel oczywiście, też – na własną rękę – usiłuje dociec prawdy.
W którymś momencie i dla Gibsona i dla jego przyjaciela – gliniarza, stało się jasne, że za całym tym złem stoi System. Systemowi zaś było bardzo nie na rękę, że tych dwóch węszy i wtyka nosy w nie swoje sprawy. Z tego też powodu System postanowił zareagować na poczynania dwóch kumpli.
Któregoś dnia – już po reakcji Systemu – przyjaciel przychodzi do domu Mela i siedząc w kuchni za stołem, powiadamia Gibsona, że go sprzedał. Sprzedał go, bo System jest potężny i nie da rady z nim wygrać. Więc sorry Winnetou, ale sam rozumiesz…
Gibson stoi przy zlewozmywaku i odwrócony tyłem do kumpla słucha go w milczeniu, a potem, uporczywie w zlewozmywak się wpatrując, mówi mniej więcej coś takiego:
„Nikt nie oczekuje od ciebie, że będziesz ideałem, ale są rzeczy, których zawalić nie można: trzeba troszczyć się o rodzinę; trzeba pracować, mówić prawdę, nie krzywdzić niewinnych i nie pomagać bandytom. Tylko tyle. Niewiele.”
Don Paddington: in spe...
piątek, 7 października 2011
środa, 5 października 2011
Toyah: Do aniołów...
W poprzednich trzech notkach, w zasadzie chwaliłem Toyaha, ponieważ pomijając jego oburzajace antyśląskie i rasistowskie inklinacje (o czym wczoraj czujnie Lexblue przypomniał), wydawał mi się on zawsze człowiekiem, no…, może nieco emocjonalnie rozedrganym, tym niemniej mającym w głowie dość dobrze poukładane.
Ta moja pozytywna opinia o Toyahu rozsypała się jednak w proch i pył, a to dla nasączonego nienawiścią i złą wolą stanowiska „blogera roku” w sprawie tzw. katastrofy smoleńskiej.
Otóż podczas kwerendy notek Toyaha, natrafiłem na następujący tekst (cytuję niedokładnie, bom rzetelny bloger):
„Jeśli Tomasz Turowski, osobisty kumpel Bronisława Komorowskiego, zrobił wszystko, by maksymalnie opóźnić wylot Sasina, a tym samym umożliwić Komorowskiemu skuteczne przejęcie obowiązków prezydenta i powołanie Michałowskiego na stanowisko szefa swojej kancelarii, to biorąc pod uwagę szybkość tej akcji i zaangażowanie w niej z jednej strony ruskiego agenta, a z drugiej Bronisława Komorowskiego, należy uznać, że jest to wystarczająca poszlaka na rzecz tego, że śmierć Prezydenta była wynikiem zaplanowanego zamachu. Zaplanowanego. Nie takiego, gdzie nagle jakichś dwóch pijanych ruskich kontrolerów coś sobie wymyśliło, ale prawdziwego, odpowiednio wysoko zorganizowanego zamachu. Jeśli bowiem owej pamiętnej soboty właściwie wszystko zostało przez stronę polską spieprzone, z wyjątkiem tego, by Bronisław Komorowski w przyspieszonym tempie, nie czekając nawet na oficjalny komunikat o śmierci Prezydenta, obwołał się pełniącym obowiązki, i praktycznie w jednym momencie wyznaczył człowieka, który mu zrobi porządek w Kancelarii, a jedną z głównych ról w tym wszystkim pełnił wysoko postawiony, wieloletni agent sowieckich służb, to nie mamy zbyt wielkiego pola manewru.”
Cóż… Rozsądny człowiek (a uważam się za takiego) po zetknięciu się z wyżej zaprezentowanymi „przemyśleniami”, nie będzie już chciał mieć z Toyahem nic wspólnego. Moja cierpliwość i wyrozumiałość względem dziwactw „blagiera roku” wyczerpały się!
Nie mam zamiaru dłużej firmować własnym blogiem i nickiem poczynań człowieka, który z oczywistą oczywistością swoją hipotezą „O zaplanowanym i odpowiednio wysoko (po polskiej stronie) zorganizowanym zamachu, w efekcie którego doszło do smoleńskiej tragedii” – podważa, a nawet opluwa i wbija w ten sposób gwóźdź do własnej trumny.
Zanim jednak całkowicie się od Toyaha odetnę, proszę pozwolić, bym uczciwością powodowany mógł wyjaśnić wszem i wobec, dlaczego jego hipotezę „O zaplanowanym… etc”, uważam za funta kłaków nie warte bajdurzenie.
Wyjaśnienie mego stanowiska w tej sprawie jest bardzo proste i jak mniemam, z jego treścią zgodzi się wielu komentujących.
Myślę bowiem, że powodowani nienawiścią Polacy, ulegający atakowi nieodpowiedzialnej, typowo polskiej rusofobii, bez większych problemów są gotowi – bardziej wierząc ohydnym ohydztwom, które produkuje Macierewicz i (na S24!) niejaki FYM, niż ustaleniom komisji Pana Ministra Millera – obwinić za katastrofę smoleńską tzw. ruskich czekistów. Wcale to jednak nie oznacza, że ci sami Polacy są gotowi oskarżyć o to, co się stało w Smoleńsku (zwłaszcza o zamach! mord!) innych Polaków, zwłaszcza tych „odpowiednio wysoko zorganizowanych”.
Jeśli bowiem do grona owych „odpowiednio wysoko zorganizowanych” zaliczymy nie tylko Pana Komorowskiego, lecz także Panów Arabskiego i Tuska (że przypomnę „KAT”-a – podły tekst Łażącego Łazarza), oraz Panów Sikorskiego i Klicha, to patrząc na nich (pomijając w oglądaniu Pana Arabskiego, na którego nie da się patrzeć, ponieważ ów w zasadzie się nie pokazuje) jestem pewny, że ze smoleńską tragedią (zwłaszcza rozumianą jako mord) nie mają nic wspólnego. Na czym opieram tę pewność? Opieram ją na jednej, jedynej przesłance, która sprowadza się do konstatacji, że wyżej wymienieni Panowie po prostu nie wyglądają jak zbrodniarze.
Mówiąc o wyglądzie zbrodniarzy, nie mam wcale na myśli tego, że każdy przestępca musi wyglądać jak Pan Poseł Niesiołowski mówiący coś o Kaczyńskim i PiS-ie. Raczej chodzi mi o to, że zbrodnia (każda zbrodnia, a już zwłaszcza taka, której efektem jest straszliwa śmierć wielu osób) jest powodem wielkiego wstrząsu nie tylko u tych, którzy w jej efekcie ponieśli stratę, lecz także u tych, którzy jej dokonują. I nie ma na to silnych. Reakcją na mord jest wewnętrzne wzburzenie u sprawcy, które może się przejawiać w postaci trudnego do opanowania zdenerwowania, niepewności, rozbieganych oczu, silnego zarumienienia, trudności związanych z koordynacją ruchów i wysławianiem się, a nawet torsji. Oczywiście, morderca reaguje w ten sposób przy tzw. „pierwszym (ewentualnie drugim) razie”. Z każdą następną „robotą” – zwłaszcza, gdy jest ona poparta odpowiednim szkoleniem psychologicznym – jest mu łatwiej: emocje są coraz mniejsze, a lód w sercu i umyśle coraz większy. Gdy w końcu tych emocji już nie ma (albo jest całkowite nad nimi panowanie), mamy do czynienia z profesjonalistą.
No i popatrzmy sobie teraz na tych naszych „odpowiednio wysoko zorganizowanych”, a mówiąc ściśle, na ich po-smoleńskie reakcje. Otóż są one tego rodzaju (spokój, wyważenie, pewność siebie, twardy wzrok, przemyślane słowa i swobodny, wyluzowany sposób bycia), że stoimy wobec dwóch możliwości: albo mamy do czynienia z profesjonalnymi zbrodniarzami całkowicie panującymi nad swymi emocjami, albo z czystymi jak łza w oku Putina, ba! – czystymi jak aniołowie, godnie wypełniającymi swoje funkcje politykami.
Od razu widać, że pierwsza możliwość jest niedorzecznością, ponieważ nawet jeśli kierowałaby nami czarna nienawiść i jeszcze czarniejsza zła wola, nie możemy tym Panom zarzucić wiadomego profesjonalizmu, bo niby gdzie mieliby się go nauczyć? Jeśli stali za tragedią smoleńską, to był to ich „pierwszy raz”, a w takim razie reakcja wyżej wymienionych na śmierć pasażerów TU 154, powinna być zupełnie inna.
Powie ktoś, że przywiązuję zbyt dużą wagę do owych reakcji, ponieważ są one typowe dla bezpośrednich wykonawców, a nie dla patrzących na wszystko z oddali zleceniodawców. Cóż… Trzeba by to udowodnić. Tak „na oko” sądzę jednak, że ów „pierwszy raz” (zwłaszcza przy takiej skali ewentualnej zbrodni, z jaką mieliśmy do czynienia 10 kwietnia) musiałby wywołać wspomniane wyżej emocje także u zamawiających przestępstwo.
Chciałbym być dobrze zrozumiany: ja naprawdę nie potrafię pojąć, jakie są źródła tego wręcz nienaturalnego spokoju i opanowania, w porywach przechodzących wręcz w „luzik”, którymi emanowali nasi Przywódcy. Jestem jednak przekonany, że tym źródłem nie mogło być profesjonalne obycie z „mokrą robotą”, ponieważ trudno sobie nawet wyobrazić, gdzie i w jakich okolicznościach, interesujący nas Panowie mogliby takiego obycia nabyć. Jeśli zakładamy ich sprawstwo, to tym samym zakładamy ich „pierwszy raz”, a w takim razie już dawno powinni „pęknąć” (albo przynajmniej niektórzy z nich).
Cóż więc nam pozostaje? Pozostaje nam uznać anielską czystość „wysoko zorganizowanych” – albo przynajmniej skonstatować, że bardzo oni tej anielskiej czystości pragną – a Toyah swoimi podłymi oskarżeniami trafia kulą w płot.
A propos owej anielskości, przypomina mi się pewna anegdota, której bohaterem jest jeden z moich wujków.
Otóż ów wujek (szwagier mojego świętej pamięci Ojca) lubił zaglądać do kieliszka. Pamiętam z czasów dzieciństwa, że nie upijał się zbyt często, ale jeśli już postanowił wypić, to robił to z wielkim zapałem, z oddaniem i dokładnie. Gdy się zaś upił, to zazwyczaj rozrabiał: a to kogoś pobił, a to płot przewrócił, a to komuś bydło z obory powypędzał, lub wozem wyładowanym sianem do stawu wjechał. I inne, tym podobne facecje wyczyniał - krótko mówiąc: robił wstyd całej rodzinie.
Następnego dnia niczego nie pamiętał i kiedy ciocia w złości wielkiej usiłowała przemówić mu do rozumu, reakcją wujka był śmiech, oraz pełne niedowierzania kręcenie głową i powtarzanie ze spokojnym uporem: „Przestań kobieto wymyślać!” Ciocia wpadała wtedy w jeszcze większy gniew, rzucała w wujka ścierką i krzyczała: „Pewnie! Ja wymyślam, a ty jesteś istny anioł!”
I z biegiem czasu tak się w naszej rodzinie utarło, że jeśli chcieliśmy opisać kogoś, kto rozrabia, a przy tym uważa, że wszystko jest w porządku, to mówiliśmy o takim człowieku: „istny anioł”. Trzeba tu zaznaczyć, że określenie to odnosiliśmy nie tylko do pijaków. „Aniołami” byli „fachowcy” partaczący jakąś robotę, piłkarze beznadziejnie kopiący piłkę, pegeerowcy sprzedający „na lewo” paliwo, faceci stojący przez całą niedzielną Mszę Świętą na zewnątrz kościoła, a przy tym gadający i palący papierosy, i wielu, wielu innych.
Co sugeruję tą opowieścią? Właściwie nic. Może tylko to, że proces angelizacji (w porywach przechodzący w andżelizację) jest dość złożony, ale to wcale nie oznacza, że niemożliwy. Wręcz odwrotnie! Jeśli odważnie zapragniemy anielskości, to może ona objąć rozmaite grupy społeczne.
Niestety, Toyah tego nie rozumie. Nie zależy mu na tym, by żyć wśród aniołów, ani też na tym, by aniołowie nami rządzili. A jeśli nawet jakiegoś anioła spotka (czy choćby kogoś do anielskości aspirującego), to zaraz musi go utaplać w błocie i oskubać z tego, co szlachetne.
Dlaczego tak jest? Nie wiem. Mogę co najwyżej przypuszczać, że serce Toyaha zostało zatrute myślą podobnego mu nienawistnika, Błażeja Pascala:
„Człowiek nie jest ani aniołem, ani bydlęciem. Nieszczęście w tym, że kto chce być aniołem, bywa bydlęciem”.
Ta moja pozytywna opinia o Toyahu rozsypała się jednak w proch i pył, a to dla nasączonego nienawiścią i złą wolą stanowiska „blogera roku” w sprawie tzw. katastrofy smoleńskiej.
Otóż podczas kwerendy notek Toyaha, natrafiłem na następujący tekst (cytuję niedokładnie, bom rzetelny bloger):
„Jeśli Tomasz Turowski, osobisty kumpel Bronisława Komorowskiego, zrobił wszystko, by maksymalnie opóźnić wylot Sasina, a tym samym umożliwić Komorowskiemu skuteczne przejęcie obowiązków prezydenta i powołanie Michałowskiego na stanowisko szefa swojej kancelarii, to biorąc pod uwagę szybkość tej akcji i zaangażowanie w niej z jednej strony ruskiego agenta, a z drugiej Bronisława Komorowskiego, należy uznać, że jest to wystarczająca poszlaka na rzecz tego, że śmierć Prezydenta była wynikiem zaplanowanego zamachu. Zaplanowanego. Nie takiego, gdzie nagle jakichś dwóch pijanych ruskich kontrolerów coś sobie wymyśliło, ale prawdziwego, odpowiednio wysoko zorganizowanego zamachu. Jeśli bowiem owej pamiętnej soboty właściwie wszystko zostało przez stronę polską spieprzone, z wyjątkiem tego, by Bronisław Komorowski w przyspieszonym tempie, nie czekając nawet na oficjalny komunikat o śmierci Prezydenta, obwołał się pełniącym obowiązki, i praktycznie w jednym momencie wyznaczył człowieka, który mu zrobi porządek w Kancelarii, a jedną z głównych ról w tym wszystkim pełnił wysoko postawiony, wieloletni agent sowieckich służb, to nie mamy zbyt wielkiego pola manewru.”
Cóż… Rozsądny człowiek (a uważam się za takiego) po zetknięciu się z wyżej zaprezentowanymi „przemyśleniami”, nie będzie już chciał mieć z Toyahem nic wspólnego. Moja cierpliwość i wyrozumiałość względem dziwactw „blagiera roku” wyczerpały się!
Nie mam zamiaru dłużej firmować własnym blogiem i nickiem poczynań człowieka, który z oczywistą oczywistością swoją hipotezą „O zaplanowanym i odpowiednio wysoko (po polskiej stronie) zorganizowanym zamachu, w efekcie którego doszło do smoleńskiej tragedii” – podważa, a nawet opluwa i wbija w ten sposób gwóźdź do własnej trumny.
Zanim jednak całkowicie się od Toyaha odetnę, proszę pozwolić, bym uczciwością powodowany mógł wyjaśnić wszem i wobec, dlaczego jego hipotezę „O zaplanowanym… etc”, uważam za funta kłaków nie warte bajdurzenie.
Wyjaśnienie mego stanowiska w tej sprawie jest bardzo proste i jak mniemam, z jego treścią zgodzi się wielu komentujących.
Myślę bowiem, że powodowani nienawiścią Polacy, ulegający atakowi nieodpowiedzialnej, typowo polskiej rusofobii, bez większych problemów są gotowi – bardziej wierząc ohydnym ohydztwom, które produkuje Macierewicz i (na S24!) niejaki FYM, niż ustaleniom komisji Pana Ministra Millera – obwinić za katastrofę smoleńską tzw. ruskich czekistów. Wcale to jednak nie oznacza, że ci sami Polacy są gotowi oskarżyć o to, co się stało w Smoleńsku (zwłaszcza o zamach! mord!) innych Polaków, zwłaszcza tych „odpowiednio wysoko zorganizowanych”.
Jeśli bowiem do grona owych „odpowiednio wysoko zorganizowanych” zaliczymy nie tylko Pana Komorowskiego, lecz także Panów Arabskiego i Tuska (że przypomnę „KAT”-a – podły tekst Łażącego Łazarza), oraz Panów Sikorskiego i Klicha, to patrząc na nich (pomijając w oglądaniu Pana Arabskiego, na którego nie da się patrzeć, ponieważ ów w zasadzie się nie pokazuje) jestem pewny, że ze smoleńską tragedią (zwłaszcza rozumianą jako mord) nie mają nic wspólnego. Na czym opieram tę pewność? Opieram ją na jednej, jedynej przesłance, która sprowadza się do konstatacji, że wyżej wymienieni Panowie po prostu nie wyglądają jak zbrodniarze.
Mówiąc o wyglądzie zbrodniarzy, nie mam wcale na myśli tego, że każdy przestępca musi wyglądać jak Pan Poseł Niesiołowski mówiący coś o Kaczyńskim i PiS-ie. Raczej chodzi mi o to, że zbrodnia (każda zbrodnia, a już zwłaszcza taka, której efektem jest straszliwa śmierć wielu osób) jest powodem wielkiego wstrząsu nie tylko u tych, którzy w jej efekcie ponieśli stratę, lecz także u tych, którzy jej dokonują. I nie ma na to silnych. Reakcją na mord jest wewnętrzne wzburzenie u sprawcy, które może się przejawiać w postaci trudnego do opanowania zdenerwowania, niepewności, rozbieganych oczu, silnego zarumienienia, trudności związanych z koordynacją ruchów i wysławianiem się, a nawet torsji. Oczywiście, morderca reaguje w ten sposób przy tzw. „pierwszym (ewentualnie drugim) razie”. Z każdą następną „robotą” – zwłaszcza, gdy jest ona poparta odpowiednim szkoleniem psychologicznym – jest mu łatwiej: emocje są coraz mniejsze, a lód w sercu i umyśle coraz większy. Gdy w końcu tych emocji już nie ma (albo jest całkowite nad nimi panowanie), mamy do czynienia z profesjonalistą.
No i popatrzmy sobie teraz na tych naszych „odpowiednio wysoko zorganizowanych”, a mówiąc ściśle, na ich po-smoleńskie reakcje. Otóż są one tego rodzaju (spokój, wyważenie, pewność siebie, twardy wzrok, przemyślane słowa i swobodny, wyluzowany sposób bycia), że stoimy wobec dwóch możliwości: albo mamy do czynienia z profesjonalnymi zbrodniarzami całkowicie panującymi nad swymi emocjami, albo z czystymi jak łza w oku Putina, ba! – czystymi jak aniołowie, godnie wypełniającymi swoje funkcje politykami.
Od razu widać, że pierwsza możliwość jest niedorzecznością, ponieważ nawet jeśli kierowałaby nami czarna nienawiść i jeszcze czarniejsza zła wola, nie możemy tym Panom zarzucić wiadomego profesjonalizmu, bo niby gdzie mieliby się go nauczyć? Jeśli stali za tragedią smoleńską, to był to ich „pierwszy raz”, a w takim razie reakcja wyżej wymienionych na śmierć pasażerów TU 154, powinna być zupełnie inna.
Powie ktoś, że przywiązuję zbyt dużą wagę do owych reakcji, ponieważ są one typowe dla bezpośrednich wykonawców, a nie dla patrzących na wszystko z oddali zleceniodawców. Cóż… Trzeba by to udowodnić. Tak „na oko” sądzę jednak, że ów „pierwszy raz” (zwłaszcza przy takiej skali ewentualnej zbrodni, z jaką mieliśmy do czynienia 10 kwietnia) musiałby wywołać wspomniane wyżej emocje także u zamawiających przestępstwo.
Chciałbym być dobrze zrozumiany: ja naprawdę nie potrafię pojąć, jakie są źródła tego wręcz nienaturalnego spokoju i opanowania, w porywach przechodzących wręcz w „luzik”, którymi emanowali nasi Przywódcy. Jestem jednak przekonany, że tym źródłem nie mogło być profesjonalne obycie z „mokrą robotą”, ponieważ trudno sobie nawet wyobrazić, gdzie i w jakich okolicznościach, interesujący nas Panowie mogliby takiego obycia nabyć. Jeśli zakładamy ich sprawstwo, to tym samym zakładamy ich „pierwszy raz”, a w takim razie już dawno powinni „pęknąć” (albo przynajmniej niektórzy z nich).
Cóż więc nam pozostaje? Pozostaje nam uznać anielską czystość „wysoko zorganizowanych” – albo przynajmniej skonstatować, że bardzo oni tej anielskiej czystości pragną – a Toyah swoimi podłymi oskarżeniami trafia kulą w płot.
A propos owej anielskości, przypomina mi się pewna anegdota, której bohaterem jest jeden z moich wujków.
Otóż ów wujek (szwagier mojego świętej pamięci Ojca) lubił zaglądać do kieliszka. Pamiętam z czasów dzieciństwa, że nie upijał się zbyt często, ale jeśli już postanowił wypić, to robił to z wielkim zapałem, z oddaniem i dokładnie. Gdy się zaś upił, to zazwyczaj rozrabiał: a to kogoś pobił, a to płot przewrócił, a to komuś bydło z obory powypędzał, lub wozem wyładowanym sianem do stawu wjechał. I inne, tym podobne facecje wyczyniał - krótko mówiąc: robił wstyd całej rodzinie.
Następnego dnia niczego nie pamiętał i kiedy ciocia w złości wielkiej usiłowała przemówić mu do rozumu, reakcją wujka był śmiech, oraz pełne niedowierzania kręcenie głową i powtarzanie ze spokojnym uporem: „Przestań kobieto wymyślać!” Ciocia wpadała wtedy w jeszcze większy gniew, rzucała w wujka ścierką i krzyczała: „Pewnie! Ja wymyślam, a ty jesteś istny anioł!”
I z biegiem czasu tak się w naszej rodzinie utarło, że jeśli chcieliśmy opisać kogoś, kto rozrabia, a przy tym uważa, że wszystko jest w porządku, to mówiliśmy o takim człowieku: „istny anioł”. Trzeba tu zaznaczyć, że określenie to odnosiliśmy nie tylko do pijaków. „Aniołami” byli „fachowcy” partaczący jakąś robotę, piłkarze beznadziejnie kopiący piłkę, pegeerowcy sprzedający „na lewo” paliwo, faceci stojący przez całą niedzielną Mszę Świętą na zewnątrz kościoła, a przy tym gadający i palący papierosy, i wielu, wielu innych.
Co sugeruję tą opowieścią? Właściwie nic. Może tylko to, że proces angelizacji (w porywach przechodzący w andżelizację) jest dość złożony, ale to wcale nie oznacza, że niemożliwy. Wręcz odwrotnie! Jeśli odważnie zapragniemy anielskości, to może ona objąć rozmaite grupy społeczne.
Niestety, Toyah tego nie rozumie. Nie zależy mu na tym, by żyć wśród aniołów, ani też na tym, by aniołowie nami rządzili. A jeśli nawet jakiegoś anioła spotka (czy choćby kogoś do anielskości aspirującego), to zaraz musi go utaplać w błocie i oskubać z tego, co szlachetne.
Dlaczego tak jest? Nie wiem. Mogę co najwyżej przypuszczać, że serce Toyaha zostało zatrute myślą podobnego mu nienawistnika, Błażeja Pascala:
„Człowiek nie jest ani aniołem, ani bydlęciem. Nieszczęście w tym, że kto chce być aniołem, bywa bydlęciem”.
Toyah: Do rozbójników...
Na początek 3 historie:
1.
Miałem kiedyś okazję pomagać koledze, który był kapelanem w szpitalu ginekologiczno -położniczym. Przebywały w nim m.in. pacjentki, cierpiące na niepłodność. I tak się złożyło, że przez czas mojej posługi w tym szpitalu, zanosiłem Komunię Świętą pewnej pacjentce, która leczyła się z tej dolegliwości. Leczenie przyniosło dobry skutek, bo owa kobieta była w ciąży, a w szpitalu przebywała na tzw. podtrzymaniu, radośnie oczekując na narodziny swego pierwszego – po kilku latach małżeństwa – dziecka. Któregoś dnia nie zastałem jej w pokoju, a dzień później owszem była, ale już nie w ciąży, lecz we łzach.
Poroniła. Po raz czwarty z rzędu.
A płakała nie tylko z powodu swej straty, lecz także dlatego, że lekarz prowadzący sprawił jej przykrość, mówiąc do niej coś w tym sensie: „Gdybyś jako młoda dziewucha, nie latała po świecie z gołym pępkiem gdy było zimno i nie łykała bez przerwy jakichś głupich prochów, to byśmy dzisiaj nie musieli płakać!”
Oczywiście, zapytałem tego lekarza o to zajście. Jak się okazało, owa kobieta była córką jego przyjaciół i właśnie ze względu na tę znajomość, powodowany emocjami, powiedział to co powiedział. A później zrobił mi wykład o przyczynach niepłodności kobiet.
Deklarując się jako „praktykujący bezbożnik” wyłuszczył mi ze swadą, że powodów niepłodności może być mnóstwo, ale najbardziej istotną jest dzisiaj jedna przyczyna: moda. Moda, która ludzi terroryzuje. Ten terroryzm uwidacznia się choćby w podejściu do hormonalnych środków antykoncepcyjnych. „Te środki są łatwe w stosowaniu, no i modne, bo nowoczesne. A kobiety chcą być modne i nowoczesne. I Księże – mówił ów lekarz – na to po prostu nie ma siły. A skutki mogą być opłakane. Jeśli kobieta systematycznie, przez długi okres czasu zażywa te prochy, to organizm po jakimś czasie niejako przyzwyczaja się do tej wymuszonej niepłodności. Odstawienie środków wcale nie musi skutkować automatycznym przywróceniem płodności. No i niektórych to dziwi. A mnie dziwi, gdy kobieta odstawiwszy antykoncepcję po kilku latach jej stosowania, od razu zachodzi w ciążę.”
Oprócz tego, wskazując na modę jako na winowajczynię niepłodności, pan doktor mówił o ubiorze: „Proszę Księdza, my to traktujemy dość poważnie, choć pacjentki sadzą, że sobie z nich żartujemy. Ale ja naprawdę nie potrzebuję klinicznych badań, by wysnuć wniosek, że jeśli jakaś dziewczyna, przez kilka lat, od marca do listopada łazi po dworze z gołym pępkiem i tyłkiem, to wcześniej czy później trafi do mnie na oddział. Polska pomyliła się jej z Włochami, a potem ma pretensje do całego świata, że nie może zajść w ciążę.”
2.
Znajomy opowiadał mi ostatnio pewną historię, dotyczącą jednego z wielkopolskich PGR-ów, powiedzmy, że w miejscowości B.
W latach 90-tych, gdy państwo zaczęło PGR-y sprzedawać, lub wydzierżawiać, trzech dotychczasowych pracowników PGR-u w B. (zootechnik, brygadzista i zakładowy mechanik), przejęło ów PGR w zarząd i zaczęło robić duże pieniądze. Pieniądze brały się stąd, że w owym gospodarstwie była duża, nowoczesna gorzelnia, która produkowała niezłej jakości spirytus. Ze sprzedaży tegoż były całkiem niezłe dochody, jak również ze zbycia tzw. wywaru gorzelnianego, którym można karmić świnie.
Pierwszego roku, nasi trzej biznesmeni produkowali spirytus ze zboża zebranego w ich własnym gospodarstwie. Dochody były znakomite: nic tylko liczyć i konsumować kasę, oraz rozkoszować się euforycznym poczuciem wszechmocy, gdy człowiek nagle z nędzy dochodzi do pieniędzy…
Euforia była tak wielka, że zapomnieli obsiać pola (mieli inne zajęcia: tutaj przytulny domek i drogi samochód, tam wczasy w Kenii czy innej Tajlandii, ówdzie bogaty prezent dla żony bądź kochanki) i następnego roku okazało się, że nie maja z czego produkować. Sprzedali więc krowy, maszyny i dużą część ziemi, za pieniądze uzyskane z tej sprzedaży kupili zboże i w radości wielkiej obserwowali kapiący z gorzelnianej aparatury spirytus.
I znowuż euforia, liczenie, konsumowanie, domki, samochody, wczasy i prezenty, a z nastaniem następnego roku ten sam kłopot, co poprzednio: skąd wziąć kasę na zboże?
Ponieważ już wcześniej sprzedali, co było do sprzedania, nasi bohaterowie zdecydowali się na zaciągnięcie kredytu.
Na wieść o owym kredycie, producenci zboża nie czekając na zapłatę, zaczęli wysyłać do B. transporty ze swoim towarem, co nasi trzej przedsiębiorcy w dalej trwającej euforii wykorzystali, by część owego kredytu przejeść (bo tutaj przytulny domek i drogi samochód, tam wczasy w Kenii czy innej Tajlandii, ówdzie bogaty prezent dla żony bądź kochanki).
Niestety, ów rok był bardzo deszczowy, a ponieważ rzetelność pracowników dawnego PGR, była wprost proporcjonalna do gospodarności naszych biznesmenów, duża część owego zboża zbutwiała – w efekcie: spirytusu było znacznie mniej i znacznie gorszej jakości.
Słowo „sprawdzam” jest straszne w swej wymowie. Grozy tego słowa na własnej skórze doświadczyli bohaterowie tej opowieści, gdy producenci zboża zaczęli domagać się swoich pieniędzy, a bank zwrotu kredytu z należnymi odsetkami. Trzeba było pożegnać się z przytulnymi domkami, samochodami i wczasami (przy okazji okazało się, że w trakcie swej działalności trzej panowie jednak oszczędzali: na składkach ZUS swoich pracowników), a euforyczne poczucie wszechmocy zostało zastąpione biedą bankrutów, nienawiścią byłych pracowników i lękiem przed wierzycielami.
Człowiekiem, który mi to opowiadał (a w trakcie tej opowieści zaczęła krążyć mi po głowie niepokojąca myśl, że poczynania owych utracjuszy dziwnie są podobne do gospodarczych pomysłów tuzów polskiej i światowej ekonomii), był dawny pracownik owych trzech rzutkich przedsiębiorców, a dzisiaj emeryt. Kończąc wspomnienie o swych pryncypałach, powiedział następujące zdanie: „Żyli tak, jakby ziemi nie musieli dotykać, a dzisiaj - tak jak ja - po uszy siedzą w gównie.”
Usłyszawszy to sądziłem, że oto dopadła go niska satysfakcja z cudzego nieszczęścia. Gdy mu to wypomniałem, obruszył się trochę, chwilę pomilczał, a potem powiedział mi mniej więcej coś takiego: „Wie ksiądz, ja się nie cieszę, że oni zbankrutowali. Przez to ich bankructwo to ja tylko kłopoty miałem. Ale chodzi mi o sprawiedliwość. Bo jak mówiłem, oni żyli tak jakby ziemi nie musieli dotykać i są dzisiaj w gównie, bo jest im bardzo trudno. I pewnie na to zasłużyli i mogę powiedzieć, że dobrze im tak. Ale proszę księdza, oni wcale nie mają gorzej ode mnie. Ja im nie życzę, by mieli gorzej niż mają, ale się zastanawiam, co ja zrobiłem złego, że mam tak samo i tyle samo, co oni. Ja wiem, co się opowiada o pegeerowcach, że to pijacy, leniuchy i złodzieje. Pewnie, że tacy byli. Ale ja, proszę księdza przez całe swoje życie ciężko pracowałem, nic nigdy nie ukradłem, pijakiem nie byłem, wychowałem czwórkę dzieci, każdemu z nich pomogłem się wybudować i na starość żyję w pegeerowskim bloku, w spółdzielczym mieszkaniu. I razem z żoną żyjemy tylko z mojej emerytury, bo żona nie pracowała. Żona ma odjętą pierś, bo rak przyszedł, a ja przez pracę na traktorze mam zniszczony kręgosłup. I niech mi ksiądz nie mówi, że mamy iść do dzieci. Nie pójdziemy, bo one mają własne życie. Mamy być dla nich ciężarem? Ja już przesadzić się nie dam. My sobie z żoną poradzimy sami.
Tylko ta sprawiedliwość, proszę księdza. Ja wiem, że jestem niewykształcony, ale przecież ciężko i uczciwie dla tego kraju pracowałem. I dzisiaj mam tak samo jak ci, którzy kradli i wszystko marnowali. A są w Polsce i tacy, którzy kradli i marnowali i mają lepiej ode mnie. Wie ksiądz, tak sobie czasem myślę, że nie warto się starać. I że mam na starość to, co mam, bo byłem za głupi, żeby mieć więcej albo inaczej”.
3.
Jakiś czas temu, rozmawiałem z pewnym rolnikiem imieniem Stanisław, o państwowo-ustrojowych generaliach i rustykalnych detalach. Gadało nam się całkiem przyjemnie, ponieważ rolnik ów, wspomniane generalia i detale delikatnie postponował, a ja w złośliwości swojej nie dawałem należytego odporu jego typowo polskiej a wieśniaczej skłonności do narzekania. Ostateczna konkluzja tej rozmowy była następująca: jest ciężko, a nie ma widoków, że będzie lepiej. I wtedy włączyła się do rozmowy matka pana Stanisława – energiczna, 80-letnia staruszka. Zacna ta matrona wyraziła nadzieję na poprawę sytuacji ogólnie w państwie, a w rolnictwie w szczególności, ponieważ – jak wszyscy wiedzą – w 2012 roku będzie w Polsce EURO. Gdy zaskoczony tą uwagą bezskutecznie dokonywałem błyskawicznych operacji myślowych, by zlokalizować łańcuch przyczynowo-skutkowy łączący dokonania piłkarskich kopaczy z ekonomiczną kondycją drobnotowarowych gospodarstw rolnych, syn zgasił entuzjazm matki następującym twierdzeniem: „Co też mama księdzu opowiada! Przecież nie poprawi nam się przez to, że będziemy płacić rachunki w euro!”
Chciałbym w tym miejscu zaznaczyć, że pan Stanisław (a mówię to w oparciu o 4-letnią obserwację) nigdy nie sprawiał wrażenia człowieka szwankującego na umyśle. Owszem, odznacza się on swego rodzaju dobroduszną poczciwością, ale to wcale nie oznacza, że pozbawiony jest zdrowego rozsądku. Wręcz odwrotnie.
Gdy bowiem delikatnie zwróciłem uwagę, że zaszło małe nieporozumienie, bo EURO w Polsce w przyszłym roku to jak najbardziej, ale euro to już niekoniecznie – pan Stanisław popatrzył na mnie groźnie, a potem powiedział, że to nieładnie wyśmiewać się z prostego człowieka. Bo on oczywiście wszystkich rozumów nie pojadł i nie jest tak wykształcony jak ja i w ogóle - ale to wcale nie oznacza, że mogę go traktować jak jakiegoś głupka, który nie wie, że w przyszłym roku będą mistrzostwa w piłce kopanej. Jasne, że on o tym wie. Ale jeśli o tym euro gadają tak ważni ludzie – i premier, i ministrowie i różne mądrale w telewizji – to nie może tu chodzić tylko o jakąś tam piłkę czy nawet stadiony, bo niby dlaczego takim głupstwem ma się zajmować rząd? Rząd ma ważniejsze sprawy na głowie. Na przykład: wprowadzenie w Polsce euro. Bo na pewno to mają na myśli, gdy mówią o tym euro w 2012. Piłka, to tak przy okazji i nie ma co tym cyrkiem za dużo się zajmować, a euro to poważna, godna rządu sprawa. I on jako prosty człowiek chciałby wiedzieć, czy przez wprowadzenie w przyszłym roku tego euro będzie mu lepiej, czy gorzej. Od tego jest rząd, żeby to wytłumaczyć i żeby euro wprowadzić - jeśli ma być lepiej, albo nie wprowadzać - jeśli ma być gorzej. Krótko mówiąc, mam mu nie wmawiać, że cały ten ruch w Polsce: te wszystkie autostrady, drogi ekspresowe, dworce kolejowe itd. – są budowane dlatego, że ktoś chce rozegrać kilka meczy, a jeszcze ktoś inny chce te mecze zobaczyć. Aż tak głupi w tej Warszawie nie są.
Próbowałem tłumaczyć panu Stanisławowi, że to nie tak, ponieważ dzięki temu, że będzie EURO w Polsce, mamy większą motywację do budowania i dotacje mamy i w ogóle jakoś tak łatwiej robota idzie.
Zezłościłem wtedy pana Stanisława. Nie potrafił bowiem zrozumieć, dlaczego te mecze są aż tak ważne, że dzięki nim powstają nowe drogi i torowiska. „Przecież te drogi – mówił – są dla ludzi tutaj żyjących. Oni są ważni. I powinni te drogi mieć bez względu na to, czy jest jakieś EURO, czy go nie ma. No bo jakże to tak? Jeśli tego EURO by nie było, to sam miałbym sobie tę autostradę wybudować? Niby jak? I za co? A jeśli unijne dotacje na te drogi zależą od tego, że jacyś faceci chcą sobie w Polsce, w przyszłym roku pobiegać za piłką, to znaczy, że całą tę Unię trzeba o kant dupy roztrzaskać.”
Co Toyah ma z tym wszystkim wspólnego?
Otóż jest to człowiek, który często pisze o wszechobecnej w dzisiejszym świecie pogardzie – pogardzie do zdrowego rozsądku, do tego, co dobre, piękne i prawdziwe, a także o pogardzie do ludzi prostych, starych, nieświadomych, a przez to bezbronnych i bezradnych. Ta pogarda jest faktem i bez względu na to, czy parska nią dziennikarz, celebryta, koncern medialny, młody byczek posiadający jeszcze zdolność kredytową, intelektualista, kreator mody, czy w końcu instytucja państwa - zawsze dotyka ona ludzi, którym się w życiu nie udało, albo najprawdopodobniej nie uda.
Powie ktoś, że niektórym nie udało się/nie uda się z własnej winy. To bardzo możliwe. Winą jest głupota, niezaradność, lenistwo itd. Chętnie z takim stanowiskiem się zgodzimy.
Ale też z drugiej strony, przywołany choćby w pierwszej historii przypadek „młodej dziewuchy”: jaką ktoś taki może mieć szansę, by w młodości chmurnej i durnej, skutecznie przeciwstawić się bezwzględnie promowanym kulturowym trendom, wyrastającym z postmodernistycznej dekonstrukcji normalnego (t.j. opartego na wierze i rozumie), łacińskiego świata?
Jeśli ktoś (kreator mody czy inny celebryta) do takiego bezbronnego dziecka przychodzi i powołując się na dyktat mody i nowoczesności proponuje mu coś, co jest dla niego szkodliwe, to ów ktoś musi mieć w sobie niesamowite pokłady pogardy do drugiego człowieka, której nie zniweluje klasyczne: "Volenti non fit iniuria"*.
Jak więc widać, owa wina nie jest wcale tak jednoznaczna jak się wydaje, co oczywiście nie oznacza, że lekką ręką rozgrzeszamy ludzi z ich głupoty.
A przecież obok sytuacji, gdzie w większym czy mniejszym stopniu można mówić o własnej winie tych, którym się nie udało, istnieje wielki obszar ludzkich przypadków, gdzie ktoś (ktoś prosty, stary, nieświadomy) w sposób całkowicie zasadny czuje się pokrzywdzony obecną w naszym świecie niesprawiedliwością (historia 2), bądź brakiem zdrowego rozsądku (historia 3). A gdy skarży się na swoją krzywdę, spotyka się z protekcjonalnym tonem i pogardliwym śmiechem.
I dobrze, by właśnie tutaj pojawiło się wołanie o państwo, które dba o kulturową, zakorzenioną w zachodniej tradycji konstrukcję życia społecznego, za dobre wynagradza, a za złe karze, jest poważne i zajmuje się poważnymi sprawami, słowem: jest sprawiedliwe. Bo jak powiedział ostatnio w Reichstagu papież Benedykt XVI, przywołując piękną frazę św. Augustyna: „Czymże są wyzute ze sprawiedliwości państwa, jeśli nie wielkimi bandami rozbójników?”
Ale czy rozbójnicy mogą chcieć państwa sprawiedliwego? Nie! Oni, jeśli w ogóle chcą jakiegoś państwa, to tylko państwa słabego, głupiego i śmiesznego.
W 2 historii, emerytowany pegeerowiec mówił o ludziach, którzy „żyją tak, jakby ziemi nie musieli dotykać”. To są właśnie owi rozbójnicy, którzy z racji swych dużych pieniędzy, układów, specyficznych zdolności i braku skrupułów, patrzą na państwo, jako na coś zupełnie niepotrzebnego. Oni państwa nie potrzebują, bo są w posiadaniu wystarczającej ilości rozmaitych walorów, by radzić sobie w życiu bez jego pomocy. I nie mam tu na myśli tzw. „socjalu”, lecz przede wszystkim to, co określa się „opresywną i organizującą funkcją państwa”. Dzięki wspomnianym wyżej walorom, czują się wszechmocni. Nie jest więc im potrzebna dobrze działająca policja (mają własnych ochroniarzy), bezpieczne ulice (żyją w zamkniętych osiedlach), silna armia (stać ich na własną; zresztą, w razie czego zawsze można wyjechać: obywatel świata wszędzie czuje się u siebie), sprawny system podatkowy (raje podatkowe: piękny wynalazek) itd.
Z punktu widzenia tych ludzi, państwo głupie i śmieszne, które wskutek swej niesprawności niczego dać nie może, a człowiek, który „ziemi nie musi dotykać”, niczego od niego nie potrzebuje, jest państwem najlepszym z możliwych. Im bardziej bowiem będzie słabsze i mniej sprawne, tym mniej będzie przeszkadzać i tym większe będą możliwości, by nań wpływać.
Jest czymś oczywistym, że olbrzymia większość Polaków to ludzie, którzy na co dzień muszą ziemi dotykać. Owo dotykanie ziemi, to borykanie się z niedostatkiem, uzależnienie od państwowych czy samorządowych urzędników, podróżowanie w korkach po dziurawych drogach, zdanie na łaskę i niełaskę bandytów oraz biznesmenów o mafijnej mentalności, długie wyczekiwanie na wizytę u lekarza-specjalisty itd., itp. Większość owa, w tych właśnie sprawach oczekuje pomocy państwa, ale ta pomoc nie nadchodzi, ponieważ jacyś wpływowi kretyni (wśród polityków, publicystów, ludzi nauki, kultury i biznesu) - obserwując siebie i sobie podobnych „nie dotykających ziemi luzaków” – doszli do wniosku, że model państwa śmiesznego i głupiego, jest dobry dla wszystkich. „My sobie znakomicie radzimy bez państwa – mówią – to i wy możecie sobie bez niego poradzić. A jeśli się wam to nie udaje, to znaczy, że jesteście nierobami, łasymi na socjal pochodzący z naszej krwawicy”.
I to jest właśnie kwintesencja tej pogardy, która rodzi ludzką krzywdę i której Toyah się sprzeciwia. Sprzeciwia się tak ostro, że niekiedy sam jest oskarżany o pogardę do tych „ruskich buców”, w których widzi rozbójników. I chętnie się zgodzę, że faktycznie, w tekstach Toyaha pogardy dla tych ludzi jest całe mnóstwo. Tyle tylko, że jest to ten sam rodzaj pogardy, który pobrzmiewa w znanym wierszu Czesława Miłosza:
Który skrzywdziłeś człowieka prostego
Śmiechem nad krzywdą jego wybuchając,
Gromadę błaznów koło siebie mając
Na pomieszanie dobrego i złego,
Choćby przed tobą wszyscy się kłonili
Cnotę i mądrość tobie przypisując,
Złote medale na twoją cześć kując,
Radzi że jeszcze dzień jeden przeżyli,
Nie bądź bezpieczny. Poeta pamięta.
Możesz go zabić - narodzi się nowy.
Spisane będą czyny i rozmowy.
Lepszy dla ciebie byłby świat zimowy
I sznur i gałąź pod ciężarem zgięta.
* „Chcącemu nie dzieje się krzywda.”
1.
Miałem kiedyś okazję pomagać koledze, który był kapelanem w szpitalu ginekologiczno -położniczym. Przebywały w nim m.in. pacjentki, cierpiące na niepłodność. I tak się złożyło, że przez czas mojej posługi w tym szpitalu, zanosiłem Komunię Świętą pewnej pacjentce, która leczyła się z tej dolegliwości. Leczenie przyniosło dobry skutek, bo owa kobieta była w ciąży, a w szpitalu przebywała na tzw. podtrzymaniu, radośnie oczekując na narodziny swego pierwszego – po kilku latach małżeństwa – dziecka. Któregoś dnia nie zastałem jej w pokoju, a dzień później owszem była, ale już nie w ciąży, lecz we łzach.
Poroniła. Po raz czwarty z rzędu.
A płakała nie tylko z powodu swej straty, lecz także dlatego, że lekarz prowadzący sprawił jej przykrość, mówiąc do niej coś w tym sensie: „Gdybyś jako młoda dziewucha, nie latała po świecie z gołym pępkiem gdy było zimno i nie łykała bez przerwy jakichś głupich prochów, to byśmy dzisiaj nie musieli płakać!”
Oczywiście, zapytałem tego lekarza o to zajście. Jak się okazało, owa kobieta była córką jego przyjaciół i właśnie ze względu na tę znajomość, powodowany emocjami, powiedział to co powiedział. A później zrobił mi wykład o przyczynach niepłodności kobiet.
Deklarując się jako „praktykujący bezbożnik” wyłuszczył mi ze swadą, że powodów niepłodności może być mnóstwo, ale najbardziej istotną jest dzisiaj jedna przyczyna: moda. Moda, która ludzi terroryzuje. Ten terroryzm uwidacznia się choćby w podejściu do hormonalnych środków antykoncepcyjnych. „Te środki są łatwe w stosowaniu, no i modne, bo nowoczesne. A kobiety chcą być modne i nowoczesne. I Księże – mówił ów lekarz – na to po prostu nie ma siły. A skutki mogą być opłakane. Jeśli kobieta systematycznie, przez długi okres czasu zażywa te prochy, to organizm po jakimś czasie niejako przyzwyczaja się do tej wymuszonej niepłodności. Odstawienie środków wcale nie musi skutkować automatycznym przywróceniem płodności. No i niektórych to dziwi. A mnie dziwi, gdy kobieta odstawiwszy antykoncepcję po kilku latach jej stosowania, od razu zachodzi w ciążę.”
Oprócz tego, wskazując na modę jako na winowajczynię niepłodności, pan doktor mówił o ubiorze: „Proszę Księdza, my to traktujemy dość poważnie, choć pacjentki sadzą, że sobie z nich żartujemy. Ale ja naprawdę nie potrzebuję klinicznych badań, by wysnuć wniosek, że jeśli jakaś dziewczyna, przez kilka lat, od marca do listopada łazi po dworze z gołym pępkiem i tyłkiem, to wcześniej czy później trafi do mnie na oddział. Polska pomyliła się jej z Włochami, a potem ma pretensje do całego świata, że nie może zajść w ciążę.”
2.
Znajomy opowiadał mi ostatnio pewną historię, dotyczącą jednego z wielkopolskich PGR-ów, powiedzmy, że w miejscowości B.
W latach 90-tych, gdy państwo zaczęło PGR-y sprzedawać, lub wydzierżawiać, trzech dotychczasowych pracowników PGR-u w B. (zootechnik, brygadzista i zakładowy mechanik), przejęło ów PGR w zarząd i zaczęło robić duże pieniądze. Pieniądze brały się stąd, że w owym gospodarstwie była duża, nowoczesna gorzelnia, która produkowała niezłej jakości spirytus. Ze sprzedaży tegoż były całkiem niezłe dochody, jak również ze zbycia tzw. wywaru gorzelnianego, którym można karmić świnie.
Pierwszego roku, nasi trzej biznesmeni produkowali spirytus ze zboża zebranego w ich własnym gospodarstwie. Dochody były znakomite: nic tylko liczyć i konsumować kasę, oraz rozkoszować się euforycznym poczuciem wszechmocy, gdy człowiek nagle z nędzy dochodzi do pieniędzy…
Euforia była tak wielka, że zapomnieli obsiać pola (mieli inne zajęcia: tutaj przytulny domek i drogi samochód, tam wczasy w Kenii czy innej Tajlandii, ówdzie bogaty prezent dla żony bądź kochanki) i następnego roku okazało się, że nie maja z czego produkować. Sprzedali więc krowy, maszyny i dużą część ziemi, za pieniądze uzyskane z tej sprzedaży kupili zboże i w radości wielkiej obserwowali kapiący z gorzelnianej aparatury spirytus.
I znowuż euforia, liczenie, konsumowanie, domki, samochody, wczasy i prezenty, a z nastaniem następnego roku ten sam kłopot, co poprzednio: skąd wziąć kasę na zboże?
Ponieważ już wcześniej sprzedali, co było do sprzedania, nasi bohaterowie zdecydowali się na zaciągnięcie kredytu.
Na wieść o owym kredycie, producenci zboża nie czekając na zapłatę, zaczęli wysyłać do B. transporty ze swoim towarem, co nasi trzej przedsiębiorcy w dalej trwającej euforii wykorzystali, by część owego kredytu przejeść (bo tutaj przytulny domek i drogi samochód, tam wczasy w Kenii czy innej Tajlandii, ówdzie bogaty prezent dla żony bądź kochanki).
Niestety, ów rok był bardzo deszczowy, a ponieważ rzetelność pracowników dawnego PGR, była wprost proporcjonalna do gospodarności naszych biznesmenów, duża część owego zboża zbutwiała – w efekcie: spirytusu było znacznie mniej i znacznie gorszej jakości.
Słowo „sprawdzam” jest straszne w swej wymowie. Grozy tego słowa na własnej skórze doświadczyli bohaterowie tej opowieści, gdy producenci zboża zaczęli domagać się swoich pieniędzy, a bank zwrotu kredytu z należnymi odsetkami. Trzeba było pożegnać się z przytulnymi domkami, samochodami i wczasami (przy okazji okazało się, że w trakcie swej działalności trzej panowie jednak oszczędzali: na składkach ZUS swoich pracowników), a euforyczne poczucie wszechmocy zostało zastąpione biedą bankrutów, nienawiścią byłych pracowników i lękiem przed wierzycielami.
Człowiekiem, który mi to opowiadał (a w trakcie tej opowieści zaczęła krążyć mi po głowie niepokojąca myśl, że poczynania owych utracjuszy dziwnie są podobne do gospodarczych pomysłów tuzów polskiej i światowej ekonomii), był dawny pracownik owych trzech rzutkich przedsiębiorców, a dzisiaj emeryt. Kończąc wspomnienie o swych pryncypałach, powiedział następujące zdanie: „Żyli tak, jakby ziemi nie musieli dotykać, a dzisiaj - tak jak ja - po uszy siedzą w gównie.”
Usłyszawszy to sądziłem, że oto dopadła go niska satysfakcja z cudzego nieszczęścia. Gdy mu to wypomniałem, obruszył się trochę, chwilę pomilczał, a potem powiedział mi mniej więcej coś takiego: „Wie ksiądz, ja się nie cieszę, że oni zbankrutowali. Przez to ich bankructwo to ja tylko kłopoty miałem. Ale chodzi mi o sprawiedliwość. Bo jak mówiłem, oni żyli tak jakby ziemi nie musieli dotykać i są dzisiaj w gównie, bo jest im bardzo trudno. I pewnie na to zasłużyli i mogę powiedzieć, że dobrze im tak. Ale proszę księdza, oni wcale nie mają gorzej ode mnie. Ja im nie życzę, by mieli gorzej niż mają, ale się zastanawiam, co ja zrobiłem złego, że mam tak samo i tyle samo, co oni. Ja wiem, co się opowiada o pegeerowcach, że to pijacy, leniuchy i złodzieje. Pewnie, że tacy byli. Ale ja, proszę księdza przez całe swoje życie ciężko pracowałem, nic nigdy nie ukradłem, pijakiem nie byłem, wychowałem czwórkę dzieci, każdemu z nich pomogłem się wybudować i na starość żyję w pegeerowskim bloku, w spółdzielczym mieszkaniu. I razem z żoną żyjemy tylko z mojej emerytury, bo żona nie pracowała. Żona ma odjętą pierś, bo rak przyszedł, a ja przez pracę na traktorze mam zniszczony kręgosłup. I niech mi ksiądz nie mówi, że mamy iść do dzieci. Nie pójdziemy, bo one mają własne życie. Mamy być dla nich ciężarem? Ja już przesadzić się nie dam. My sobie z żoną poradzimy sami.
Tylko ta sprawiedliwość, proszę księdza. Ja wiem, że jestem niewykształcony, ale przecież ciężko i uczciwie dla tego kraju pracowałem. I dzisiaj mam tak samo jak ci, którzy kradli i wszystko marnowali. A są w Polsce i tacy, którzy kradli i marnowali i mają lepiej ode mnie. Wie ksiądz, tak sobie czasem myślę, że nie warto się starać. I że mam na starość to, co mam, bo byłem za głupi, żeby mieć więcej albo inaczej”.
3.
Jakiś czas temu, rozmawiałem z pewnym rolnikiem imieniem Stanisław, o państwowo-ustrojowych generaliach i rustykalnych detalach. Gadało nam się całkiem przyjemnie, ponieważ rolnik ów, wspomniane generalia i detale delikatnie postponował, a ja w złośliwości swojej nie dawałem należytego odporu jego typowo polskiej a wieśniaczej skłonności do narzekania. Ostateczna konkluzja tej rozmowy była następująca: jest ciężko, a nie ma widoków, że będzie lepiej. I wtedy włączyła się do rozmowy matka pana Stanisława – energiczna, 80-letnia staruszka. Zacna ta matrona wyraziła nadzieję na poprawę sytuacji ogólnie w państwie, a w rolnictwie w szczególności, ponieważ – jak wszyscy wiedzą – w 2012 roku będzie w Polsce EURO. Gdy zaskoczony tą uwagą bezskutecznie dokonywałem błyskawicznych operacji myślowych, by zlokalizować łańcuch przyczynowo-skutkowy łączący dokonania piłkarskich kopaczy z ekonomiczną kondycją drobnotowarowych gospodarstw rolnych, syn zgasił entuzjazm matki następującym twierdzeniem: „Co też mama księdzu opowiada! Przecież nie poprawi nam się przez to, że będziemy płacić rachunki w euro!”
Chciałbym w tym miejscu zaznaczyć, że pan Stanisław (a mówię to w oparciu o 4-letnią obserwację) nigdy nie sprawiał wrażenia człowieka szwankującego na umyśle. Owszem, odznacza się on swego rodzaju dobroduszną poczciwością, ale to wcale nie oznacza, że pozbawiony jest zdrowego rozsądku. Wręcz odwrotnie.
Gdy bowiem delikatnie zwróciłem uwagę, że zaszło małe nieporozumienie, bo EURO w Polsce w przyszłym roku to jak najbardziej, ale euro to już niekoniecznie – pan Stanisław popatrzył na mnie groźnie, a potem powiedział, że to nieładnie wyśmiewać się z prostego człowieka. Bo on oczywiście wszystkich rozumów nie pojadł i nie jest tak wykształcony jak ja i w ogóle - ale to wcale nie oznacza, że mogę go traktować jak jakiegoś głupka, który nie wie, że w przyszłym roku będą mistrzostwa w piłce kopanej. Jasne, że on o tym wie. Ale jeśli o tym euro gadają tak ważni ludzie – i premier, i ministrowie i różne mądrale w telewizji – to nie może tu chodzić tylko o jakąś tam piłkę czy nawet stadiony, bo niby dlaczego takim głupstwem ma się zajmować rząd? Rząd ma ważniejsze sprawy na głowie. Na przykład: wprowadzenie w Polsce euro. Bo na pewno to mają na myśli, gdy mówią o tym euro w 2012. Piłka, to tak przy okazji i nie ma co tym cyrkiem za dużo się zajmować, a euro to poważna, godna rządu sprawa. I on jako prosty człowiek chciałby wiedzieć, czy przez wprowadzenie w przyszłym roku tego euro będzie mu lepiej, czy gorzej. Od tego jest rząd, żeby to wytłumaczyć i żeby euro wprowadzić - jeśli ma być lepiej, albo nie wprowadzać - jeśli ma być gorzej. Krótko mówiąc, mam mu nie wmawiać, że cały ten ruch w Polsce: te wszystkie autostrady, drogi ekspresowe, dworce kolejowe itd. – są budowane dlatego, że ktoś chce rozegrać kilka meczy, a jeszcze ktoś inny chce te mecze zobaczyć. Aż tak głupi w tej Warszawie nie są.
Próbowałem tłumaczyć panu Stanisławowi, że to nie tak, ponieważ dzięki temu, że będzie EURO w Polsce, mamy większą motywację do budowania i dotacje mamy i w ogóle jakoś tak łatwiej robota idzie.
Zezłościłem wtedy pana Stanisława. Nie potrafił bowiem zrozumieć, dlaczego te mecze są aż tak ważne, że dzięki nim powstają nowe drogi i torowiska. „Przecież te drogi – mówił – są dla ludzi tutaj żyjących. Oni są ważni. I powinni te drogi mieć bez względu na to, czy jest jakieś EURO, czy go nie ma. No bo jakże to tak? Jeśli tego EURO by nie było, to sam miałbym sobie tę autostradę wybudować? Niby jak? I za co? A jeśli unijne dotacje na te drogi zależą od tego, że jacyś faceci chcą sobie w Polsce, w przyszłym roku pobiegać za piłką, to znaczy, że całą tę Unię trzeba o kant dupy roztrzaskać.”
Co Toyah ma z tym wszystkim wspólnego?
Otóż jest to człowiek, który często pisze o wszechobecnej w dzisiejszym świecie pogardzie – pogardzie do zdrowego rozsądku, do tego, co dobre, piękne i prawdziwe, a także o pogardzie do ludzi prostych, starych, nieświadomych, a przez to bezbronnych i bezradnych. Ta pogarda jest faktem i bez względu na to, czy parska nią dziennikarz, celebryta, koncern medialny, młody byczek posiadający jeszcze zdolność kredytową, intelektualista, kreator mody, czy w końcu instytucja państwa - zawsze dotyka ona ludzi, którym się w życiu nie udało, albo najprawdopodobniej nie uda.
Powie ktoś, że niektórym nie udało się/nie uda się z własnej winy. To bardzo możliwe. Winą jest głupota, niezaradność, lenistwo itd. Chętnie z takim stanowiskiem się zgodzimy.
Ale też z drugiej strony, przywołany choćby w pierwszej historii przypadek „młodej dziewuchy”: jaką ktoś taki może mieć szansę, by w młodości chmurnej i durnej, skutecznie przeciwstawić się bezwzględnie promowanym kulturowym trendom, wyrastającym z postmodernistycznej dekonstrukcji normalnego (t.j. opartego na wierze i rozumie), łacińskiego świata?
Jeśli ktoś (kreator mody czy inny celebryta) do takiego bezbronnego dziecka przychodzi i powołując się na dyktat mody i nowoczesności proponuje mu coś, co jest dla niego szkodliwe, to ów ktoś musi mieć w sobie niesamowite pokłady pogardy do drugiego człowieka, której nie zniweluje klasyczne: "Volenti non fit iniuria"*.
Jak więc widać, owa wina nie jest wcale tak jednoznaczna jak się wydaje, co oczywiście nie oznacza, że lekką ręką rozgrzeszamy ludzi z ich głupoty.
A przecież obok sytuacji, gdzie w większym czy mniejszym stopniu można mówić o własnej winie tych, którym się nie udało, istnieje wielki obszar ludzkich przypadków, gdzie ktoś (ktoś prosty, stary, nieświadomy) w sposób całkowicie zasadny czuje się pokrzywdzony obecną w naszym świecie niesprawiedliwością (historia 2), bądź brakiem zdrowego rozsądku (historia 3). A gdy skarży się na swoją krzywdę, spotyka się z protekcjonalnym tonem i pogardliwym śmiechem.
I dobrze, by właśnie tutaj pojawiło się wołanie o państwo, które dba o kulturową, zakorzenioną w zachodniej tradycji konstrukcję życia społecznego, za dobre wynagradza, a za złe karze, jest poważne i zajmuje się poważnymi sprawami, słowem: jest sprawiedliwe. Bo jak powiedział ostatnio w Reichstagu papież Benedykt XVI, przywołując piękną frazę św. Augustyna: „Czymże są wyzute ze sprawiedliwości państwa, jeśli nie wielkimi bandami rozbójników?”
Ale czy rozbójnicy mogą chcieć państwa sprawiedliwego? Nie! Oni, jeśli w ogóle chcą jakiegoś państwa, to tylko państwa słabego, głupiego i śmiesznego.
W 2 historii, emerytowany pegeerowiec mówił o ludziach, którzy „żyją tak, jakby ziemi nie musieli dotykać”. To są właśnie owi rozbójnicy, którzy z racji swych dużych pieniędzy, układów, specyficznych zdolności i braku skrupułów, patrzą na państwo, jako na coś zupełnie niepotrzebnego. Oni państwa nie potrzebują, bo są w posiadaniu wystarczającej ilości rozmaitych walorów, by radzić sobie w życiu bez jego pomocy. I nie mam tu na myśli tzw. „socjalu”, lecz przede wszystkim to, co określa się „opresywną i organizującą funkcją państwa”. Dzięki wspomnianym wyżej walorom, czują się wszechmocni. Nie jest więc im potrzebna dobrze działająca policja (mają własnych ochroniarzy), bezpieczne ulice (żyją w zamkniętych osiedlach), silna armia (stać ich na własną; zresztą, w razie czego zawsze można wyjechać: obywatel świata wszędzie czuje się u siebie), sprawny system podatkowy (raje podatkowe: piękny wynalazek) itd.
Z punktu widzenia tych ludzi, państwo głupie i śmieszne, które wskutek swej niesprawności niczego dać nie może, a człowiek, który „ziemi nie musi dotykać”, niczego od niego nie potrzebuje, jest państwem najlepszym z możliwych. Im bardziej bowiem będzie słabsze i mniej sprawne, tym mniej będzie przeszkadzać i tym większe będą możliwości, by nań wpływać.
Jest czymś oczywistym, że olbrzymia większość Polaków to ludzie, którzy na co dzień muszą ziemi dotykać. Owo dotykanie ziemi, to borykanie się z niedostatkiem, uzależnienie od państwowych czy samorządowych urzędników, podróżowanie w korkach po dziurawych drogach, zdanie na łaskę i niełaskę bandytów oraz biznesmenów o mafijnej mentalności, długie wyczekiwanie na wizytę u lekarza-specjalisty itd., itp. Większość owa, w tych właśnie sprawach oczekuje pomocy państwa, ale ta pomoc nie nadchodzi, ponieważ jacyś wpływowi kretyni (wśród polityków, publicystów, ludzi nauki, kultury i biznesu) - obserwując siebie i sobie podobnych „nie dotykających ziemi luzaków” – doszli do wniosku, że model państwa śmiesznego i głupiego, jest dobry dla wszystkich. „My sobie znakomicie radzimy bez państwa – mówią – to i wy możecie sobie bez niego poradzić. A jeśli się wam to nie udaje, to znaczy, że jesteście nierobami, łasymi na socjal pochodzący z naszej krwawicy”.
I to jest właśnie kwintesencja tej pogardy, która rodzi ludzką krzywdę i której Toyah się sprzeciwia. Sprzeciwia się tak ostro, że niekiedy sam jest oskarżany o pogardę do tych „ruskich buców”, w których widzi rozbójników. I chętnie się zgodzę, że faktycznie, w tekstach Toyaha pogardy dla tych ludzi jest całe mnóstwo. Tyle tylko, że jest to ten sam rodzaj pogardy, który pobrzmiewa w znanym wierszu Czesława Miłosza:
Który skrzywdziłeś człowieka prostego
Śmiechem nad krzywdą jego wybuchając,
Gromadę błaznów koło siebie mając
Na pomieszanie dobrego i złego,
Choćby przed tobą wszyscy się kłonili
Cnotę i mądrość tobie przypisując,
Złote medale na twoją cześć kując,
Radzi że jeszcze dzień jeden przeżyli,
Nie bądź bezpieczny. Poeta pamięta.
Możesz go zabić - narodzi się nowy.
Spisane będą czyny i rozmowy.
Lepszy dla ciebie byłby świat zimowy
I sznur i gałąź pod ciężarem zgięta.
* „Chcącemu nie dzieje się krzywda.”
wtorek, 4 października 2011
Toyah: Do opętanych...
W 1870 r. Otton von Bismarck, kanclerz Prus, dążąc do zjednoczenia niemieckich państewek, postanowił doprowadzić do wojny z Francją, która nie tylko, że temuż zjednoczeniu się sprzeciwiała, ale także miała czelność dysponować terytoriami Alzacji i Lotaryngii, bez których – z punktu widzenia kanclerza – zjednoczenie Niemiec byłoby niepełne. Był tylko jeden problem: ze względów propagandowych należało całą tę sprawę sprokurować w taki sposób, by to Francja pierwsza wypowiedziała wojnę i okazała się być agresorem wobec miłujących pokój Prus.
Aby zrealizować swój plan, Bismarck zrobił, co następuje:
1. Wykorzystując francuski lęk przed niemieckim okrążeniem, zaczął rozsiewać pogłoski, że Prusy są zainteresowane, by na osieroconym akurat tronie Hiszpanii, zasiadł przedstawiciel rodziny Hohenzollernów.
2. Zaniepokojony tymi pogłoskami francuski rząd, wobec niemożności skontaktowania się z dziwnie nieuchwytnym Bismarckiem, zwrócił się poprzez swego ambasadora bezpośrednio do pruskiego króla Wilhelma (przebywającego w swej rezydencji w Bad Ems), z prośbą o wyjaśnienia.
3. Jego Królewska Mość, grzecznie odpowiedział, że nic o tej sprawie nie wie (wszystko wskazuje na to, że faktycznie nie wiedział) i że wszystko to wygląda na jakieś niedorzeczne nieporozumienie, którym Francuzi nie powinni się przejmować. Na wszelki jednak wypadek, by czasem swemu kanclerzowi w czymś nie przeszkodzić, ową grzeczną odpowiedź przesłał depeszą (stąd „depesza emska”) Bismarckowi do akceptacji.
4. Kanclerz treść królewskiej odpowiedzi dość zasadniczo zmienił, w efekcie czego, owa odpowiedź przestała być grzeczną, a stała się obcesową, czy nawet wręcz chamską.
5. Sfałszowaną treść depeszy emskiej, kazał opublikować w niemieckich gazetach.
6. Francuzi po lekturze tychże gazet poczuli się obrażeni i wypowiedzieli Prusom wojnę.
7. Kilka miesięcy później, w Wersalu, proklamowano powstanie Cesarstwa Niemieckiego, król Wilhelm został cesarzem Wilhelmem, a kanclerz Prus kanclerzem Niemiec.
Ech! Łza się w oku kręci na myśl o tym, jakie to wszystko było kiedyś proste: był jeden jasno określony władca, który wszystkie nitki trzymał w swoim ręku; były jasno określone marionetki, robiące dokładnie to, czego władca sobie życzył. Było też proste kłamstwo, była czyjaś łatwa do przewidzenia reakcja i były – rosnące w swym znaczeniu – media, dające się łatwo wykorzystać jako polityczne narzędzia.
Dzisiaj sytuacja jest znacznie bardziej złożona.
Przede wszystkim można odnieść wrażenie, że pozycja kanclerzy nie jest już ani silna, ani kreatywna. Wręcz można mniemać, że niektórzy kanclerze z władców przemienili się w marionetki. Kłamstwo ma się dzisiaj dobrze, tyle tylko, że jest znacznie bardziej wyrafinowane. Media niektórzy w dalszym ciągu uważają za jedną z marionetek, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że jest to marionetka, która przeszła proces emancypacji.
A władca? Cóż… Gdzieś się ukrył.
Może tak naprawdę nie istnieje i mamy w tej chwili do czynienia z bezładnymi ruchami, zatomizowanych elementów społecznej i politycznej rzeczywistości? I jak na razie czekamy na kogoś, kto luźne nitki marionetek chwyci mocarną dłonią? A jeśli chwyci, to w imię jakiej idei?
A propos idei:
Swego czasu (chyba na początku lat 90), Adam Michnik wyraził pewną myśl, której sednem było to, iż klasyczny podział na lewicę i prawicę jest obecnie (t.j. na początku lat 90-tych) anachronizmem. Przytaczam ten pogląd nie ze względu na jego treść ("co Michnik chciał powiedzieć i czy miał rację"), ani ze względu na jego funkcjonalność ("po co Michnik to powiedział; co chciał dzięki tej wypowiedzi osiągnąć"), bo w tym momencie jest to bez znaczenia. Dla mnie tego rodzaju opinia (zwłaszcza gdy spoglądam na nią z perspektywy minionych lat) jest raczej świadectwem pewnego stanu - stanu ducha - do którego Michnikowi udało się dojść w długim marszu od dyskutanta "Klubu Krzywego Koła", do próbującego dzierżyć rząd dusz rednacza "Gazety Wyborczej".
Ten stan ducha jest charakterystyczny nie tylko dla Michnika, (którego obecność jest tutaj tylko i wyłącznie pretekstowa), lecz także dla większości tych osób i środowisk, które określa się mianem politycznego, medialnego i biznesowego establishmentu. Ów stan ducha da się rozpoznać dzięki kilku znamionom, które są następujące:
1. Nie jest ważne, co jest prawdą. Ważne jest to, co prawdą będzie ustanowione.
2. Dokonywane na co dzień wybory „ideowe” (np. "z czerwonymi", czy "przeciwko czerwonym", "z krzyżem", czy "wbrew krzyżowi", "z Kaczorem" czy "przeciwko Kaczorowi"), nie mają nic wspólnego z jakimkolwiek idealizmem. To po prostu czysta polityka i pragmatyzm.
3. Celem (jedynym) uprawiania polityki, jest zdobycie a następnie utrzymanie władzy, zwłaszcza w sferze/sforze mediów ("rząd dusz") i gospodarki ("rząd ciał"). Uprawianie polityki, by kształtować rzeczywistość w duchu lewicowym, czy prawicowym jest tylko środkiem wiodącym do celu (t.j. do utrzymania władzy).
4. "Lewicowość" i "prawicowość" (tudzież inne nasycone ideowymi przekonaniami określenia), to wygodne etykiety, których się używa - w zależności od społecznych nastrojów i politycznych potrzeb - albo jako inwektyw, albo jako narzędzia promocji godnych pochwały postaw.
Oczywiście, w tym z definicji niekompletnym opisie tego, co określiłem "stanem ducha", brakuje przede wszystkim doprecyzowania:
ad 1) kto ustanawia co jest prawdą?
ad 2) kto jest tym pragmatycznym politykiem?
ad 3) kto tak naprawdę "trzyma władzę"?
ad 4) kto decyduje, w jaki sposób i wobec kogo używamy etykiet?
Nie czuję się na siłach, by choć spróbować rzetelnej odpowiedzi na pytania o owych "ktosiów". Ale to oni właśnie są owym wspomnianym wyżej władcą, który luźne nitki marionetek chwyci mocarną dłonią.
A może już chwycił?
Co Toyah ma z tym wszystkim wspólnego?
Otóż w swej publicystyce bloger ów, opisanych wyżej bezideowych władców, oraz tych, którzy do tak pojętego władania aspirują, a także tych, którzy tego rodzaju sprawowanie władzy aprobują, określa mianem „ruskich buców”.
Określenie to, choć na pierwszy rzut oka może się wydawać obraźliwe, jest dla Toyaha terminem technicznym opisującym pewną mentalność – coś, co w człowieku jest bardzo osobiste, wręcz intymne, żeby nie powiedzieć: ontologiczne. Jest to mentalność, której cechą charakterystyczną jest wspomniana już bezideowość, a następnie: pogarda dla prawdy, instrumentalne traktowanie drugiego człowieka, cynizm i bezwzględność.
I nie chodzi tu o samą diagnozę sytuacji i wynikającą z tej diagnozy próbę ostrego dowalenia komuś w taki sposób, by się nie pozbierał. Toyah-owe mówienie o „ruskich bucach” nie ma bowiem nic wspólnego z rzucaniem inwektyw, lecz raczej z głębokim współczuciem człowieka, który wie, że nie jest łatwo uwolnić się z ruskiej bucowatości. Nie jest łatwo, ponieważ jawi się ona jako swego rodzaju opętanie, czyli tkwi w głębiach ludzkiej duszy. I nie istnieje jakaś droga na skróty, zapewniająca szybkie i łatwe z tegoż opętania wyzwolenie.
Żeby to zrozumieć, wystarczy porównać Toyah-owych „ruskich buców”, ze słynnym "bartoszewskim" bydłem.
Otóż jestem pewien, że ci, którzy dzisiaj są dla Pana Bartoszewskiego i jego admiratorów bydłem (ponieważ zagłosowali na Kaczorów), automatycznie i ze skutkiem natychmiastowym tym bydłem być przestaną, dzięki prostemu zagłosowaniu na PO (ewentualnie na kogokolwiek poza PiS-em).
I tak samo jestem pewien - jeśli się mylę, to będę szczerze zawiedziony – że „ruski buc”, w oczach Toyaha nie przestanie być „ruskim bucem” tylko dlatego, że zagłosował na PiS.
Bo żeby przestać być „ruskim bucem”, trzeba nie tyle wrzucić do wyborczej urny właściwie zakreśloną kartkę, lecz przede wszystkim do głębi zmienić swoje życie, nawrócić się, zło naprawić, pokutować...
I jeszcze jedno.
Gdy czytam niektórych publicystów, to jestem pewien, że nie mam nic wspólnego z głupkami, zdrajcami, naiwniakami itd. Ale gdy czytam Toyaha, a potem robię rachunek sumienia i płaczę nad stanem mojej zepsutej duszy, to wcale nie jestem pewny, że ruska bucowatość mnie nie dotyczy...
Aby zrealizować swój plan, Bismarck zrobił, co następuje:
1. Wykorzystując francuski lęk przed niemieckim okrążeniem, zaczął rozsiewać pogłoski, że Prusy są zainteresowane, by na osieroconym akurat tronie Hiszpanii, zasiadł przedstawiciel rodziny Hohenzollernów.
2. Zaniepokojony tymi pogłoskami francuski rząd, wobec niemożności skontaktowania się z dziwnie nieuchwytnym Bismarckiem, zwrócił się poprzez swego ambasadora bezpośrednio do pruskiego króla Wilhelma (przebywającego w swej rezydencji w Bad Ems), z prośbą o wyjaśnienia.
3. Jego Królewska Mość, grzecznie odpowiedział, że nic o tej sprawie nie wie (wszystko wskazuje na to, że faktycznie nie wiedział) i że wszystko to wygląda na jakieś niedorzeczne nieporozumienie, którym Francuzi nie powinni się przejmować. Na wszelki jednak wypadek, by czasem swemu kanclerzowi w czymś nie przeszkodzić, ową grzeczną odpowiedź przesłał depeszą (stąd „depesza emska”) Bismarckowi do akceptacji.
4. Kanclerz treść królewskiej odpowiedzi dość zasadniczo zmienił, w efekcie czego, owa odpowiedź przestała być grzeczną, a stała się obcesową, czy nawet wręcz chamską.
5. Sfałszowaną treść depeszy emskiej, kazał opublikować w niemieckich gazetach.
6. Francuzi po lekturze tychże gazet poczuli się obrażeni i wypowiedzieli Prusom wojnę.
7. Kilka miesięcy później, w Wersalu, proklamowano powstanie Cesarstwa Niemieckiego, król Wilhelm został cesarzem Wilhelmem, a kanclerz Prus kanclerzem Niemiec.
Ech! Łza się w oku kręci na myśl o tym, jakie to wszystko było kiedyś proste: był jeden jasno określony władca, który wszystkie nitki trzymał w swoim ręku; były jasno określone marionetki, robiące dokładnie to, czego władca sobie życzył. Było też proste kłamstwo, była czyjaś łatwa do przewidzenia reakcja i były – rosnące w swym znaczeniu – media, dające się łatwo wykorzystać jako polityczne narzędzia.
Dzisiaj sytuacja jest znacznie bardziej złożona.
Przede wszystkim można odnieść wrażenie, że pozycja kanclerzy nie jest już ani silna, ani kreatywna. Wręcz można mniemać, że niektórzy kanclerze z władców przemienili się w marionetki. Kłamstwo ma się dzisiaj dobrze, tyle tylko, że jest znacznie bardziej wyrafinowane. Media niektórzy w dalszym ciągu uważają za jedną z marionetek, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że jest to marionetka, która przeszła proces emancypacji.
A władca? Cóż… Gdzieś się ukrył.
Może tak naprawdę nie istnieje i mamy w tej chwili do czynienia z bezładnymi ruchami, zatomizowanych elementów społecznej i politycznej rzeczywistości? I jak na razie czekamy na kogoś, kto luźne nitki marionetek chwyci mocarną dłonią? A jeśli chwyci, to w imię jakiej idei?
A propos idei:
Swego czasu (chyba na początku lat 90), Adam Michnik wyraził pewną myśl, której sednem było to, iż klasyczny podział na lewicę i prawicę jest obecnie (t.j. na początku lat 90-tych) anachronizmem. Przytaczam ten pogląd nie ze względu na jego treść ("co Michnik chciał powiedzieć i czy miał rację"), ani ze względu na jego funkcjonalność ("po co Michnik to powiedział; co chciał dzięki tej wypowiedzi osiągnąć"), bo w tym momencie jest to bez znaczenia. Dla mnie tego rodzaju opinia (zwłaszcza gdy spoglądam na nią z perspektywy minionych lat) jest raczej świadectwem pewnego stanu - stanu ducha - do którego Michnikowi udało się dojść w długim marszu od dyskutanta "Klubu Krzywego Koła", do próbującego dzierżyć rząd dusz rednacza "Gazety Wyborczej".
Ten stan ducha jest charakterystyczny nie tylko dla Michnika, (którego obecność jest tutaj tylko i wyłącznie pretekstowa), lecz także dla większości tych osób i środowisk, które określa się mianem politycznego, medialnego i biznesowego establishmentu. Ów stan ducha da się rozpoznać dzięki kilku znamionom, które są następujące:
1. Nie jest ważne, co jest prawdą. Ważne jest to, co prawdą będzie ustanowione.
2. Dokonywane na co dzień wybory „ideowe” (np. "z czerwonymi", czy "przeciwko czerwonym", "z krzyżem", czy "wbrew krzyżowi", "z Kaczorem" czy "przeciwko Kaczorowi"), nie mają nic wspólnego z jakimkolwiek idealizmem. To po prostu czysta polityka i pragmatyzm.
3. Celem (jedynym) uprawiania polityki, jest zdobycie a następnie utrzymanie władzy, zwłaszcza w sferze/sforze mediów ("rząd dusz") i gospodarki ("rząd ciał"). Uprawianie polityki, by kształtować rzeczywistość w duchu lewicowym, czy prawicowym jest tylko środkiem wiodącym do celu (t.j. do utrzymania władzy).
4. "Lewicowość" i "prawicowość" (tudzież inne nasycone ideowymi przekonaniami określenia), to wygodne etykiety, których się używa - w zależności od społecznych nastrojów i politycznych potrzeb - albo jako inwektyw, albo jako narzędzia promocji godnych pochwały postaw.
Oczywiście, w tym z definicji niekompletnym opisie tego, co określiłem "stanem ducha", brakuje przede wszystkim doprecyzowania:
ad 1) kto ustanawia co jest prawdą?
ad 2) kto jest tym pragmatycznym politykiem?
ad 3) kto tak naprawdę "trzyma władzę"?
ad 4) kto decyduje, w jaki sposób i wobec kogo używamy etykiet?
Nie czuję się na siłach, by choć spróbować rzetelnej odpowiedzi na pytania o owych "ktosiów". Ale to oni właśnie są owym wspomnianym wyżej władcą, który luźne nitki marionetek chwyci mocarną dłonią.
A może już chwycił?
Co Toyah ma z tym wszystkim wspólnego?
Otóż w swej publicystyce bloger ów, opisanych wyżej bezideowych władców, oraz tych, którzy do tak pojętego władania aspirują, a także tych, którzy tego rodzaju sprawowanie władzy aprobują, określa mianem „ruskich buców”.
Określenie to, choć na pierwszy rzut oka może się wydawać obraźliwe, jest dla Toyaha terminem technicznym opisującym pewną mentalność – coś, co w człowieku jest bardzo osobiste, wręcz intymne, żeby nie powiedzieć: ontologiczne. Jest to mentalność, której cechą charakterystyczną jest wspomniana już bezideowość, a następnie: pogarda dla prawdy, instrumentalne traktowanie drugiego człowieka, cynizm i bezwzględność.
I nie chodzi tu o samą diagnozę sytuacji i wynikającą z tej diagnozy próbę ostrego dowalenia komuś w taki sposób, by się nie pozbierał. Toyah-owe mówienie o „ruskich bucach” nie ma bowiem nic wspólnego z rzucaniem inwektyw, lecz raczej z głębokim współczuciem człowieka, który wie, że nie jest łatwo uwolnić się z ruskiej bucowatości. Nie jest łatwo, ponieważ jawi się ona jako swego rodzaju opętanie, czyli tkwi w głębiach ludzkiej duszy. I nie istnieje jakaś droga na skróty, zapewniająca szybkie i łatwe z tegoż opętania wyzwolenie.
Żeby to zrozumieć, wystarczy porównać Toyah-owych „ruskich buców”, ze słynnym "bartoszewskim" bydłem.
Otóż jestem pewien, że ci, którzy dzisiaj są dla Pana Bartoszewskiego i jego admiratorów bydłem (ponieważ zagłosowali na Kaczorów), automatycznie i ze skutkiem natychmiastowym tym bydłem być przestaną, dzięki prostemu zagłosowaniu na PO (ewentualnie na kogokolwiek poza PiS-em).
I tak samo jestem pewien - jeśli się mylę, to będę szczerze zawiedziony – że „ruski buc”, w oczach Toyaha nie przestanie być „ruskim bucem” tylko dlatego, że zagłosował na PiS.
Bo żeby przestać być „ruskim bucem”, trzeba nie tyle wrzucić do wyborczej urny właściwie zakreśloną kartkę, lecz przede wszystkim do głębi zmienić swoje życie, nawrócić się, zło naprawić, pokutować...
I jeszcze jedno.
Gdy czytam niektórych publicystów, to jestem pewien, że nie mam nic wspólnego z głupkami, zdrajcami, naiwniakami itd. Ale gdy czytam Toyaha, a potem robię rachunek sumienia i płaczę nad stanem mojej zepsutej duszy, to wcale nie jestem pewny, że ruska bucowatość mnie nie dotyczy...
poniedziałek, 3 października 2011
Toyah: Do rechoczących, ironicznych mędrców!
W czasie studiów, jednym z moich profesorów był ś.p. ks. Ludwik Wciórka, filozof, jeden z najmądrzejszych ludzi, jakich miałem szczęście w życiu spotkać.
Któregoś dnia, wspomniany ów Profesor, w czasie zajęć dotyczących tzw. filozofii lingwistycznej, zachęcał nas, byśmy zapoznali się, ze słynną pracą Józefa Stalina z 1950r. o językoznawstwie. Ks. Wciórka (w odróżnieniu od wielu ówczesnych humanistów, o których nie miał zresztą zbyt wysokiego mniemania), traktował stalinowski wkład w językoznawstwo z pełną powagą (tutaj nasz uśmiech) i atencją (tutaj z kolei nasza dezorientacja).
Przeczytaliśmy. A potem porozmawialiśmy.
W czasie owej rozmowy, ks. Wciórka zwrócił nam uwagę, że Stalin we wspomnianej pracy, poza wykorzystaniem kwestii językoznawczych do ówczesnych, wewnątrzpartyjnych rozgrywek, przede wszystkim bronił zdrowego rozsądku. Wystąpił on bowiem przeciwko pewnej językoznawczej tendencji (którą w jego artykule uosabia sowiecki językoznawca Mikołaj Marr) powszechnie w ZSRR przyjmowanej, a sprowadzającej się do tezy, że permanentna i wszechogarniająca rewolucja klasowa ("Dzień dobry! Nazywam się Trocki. Lew Dawidowicz"), dotyczy także języka.
Stalin protestując przeciwko temu tłumaczy, że nie ma czegoś takiego jak język klasowy: istnieje tylko język ogólnonarodowy (wspólny burżujom i prolom), w którym co najwyżej możemy wyróżnić jakieś dialekty, czy żargony (w tym klasowe).
Następnie Józef Wissarionowicz wyjaśnia, że język (podobnie jak maszyny) jest obojętny wobec klas i jako narzędzie z równym powodzeniem może być wykorzystywany zarówno w kapitalizmie jak i socjalizmie. Przede wszystkim zaś, Stalin protestuje przeciwko odrywaniu języka od myśli, tzn przeciwko koncepcji, iż można sensownie (tzn. unikając anarchii) komunikować się na płaszczyźnie społecznej, bez odwoływania się do języka pojmowanego jako "bezpośrednia rzeczywistość myśli" (tzn. języka spełniającego proste funkcje informacyjne: „to jest prawda”; „to jest fałsz”).
Ks. Wciórka mawiał, że Stalin był wielkim zbrodniarzem, ale nie był kretynem. Był bowiem w stanie zrozumieć, że jeśli całą swoją straszliwą władzą okaże poparcie dla językowych koncepcji "permanentnych rewolucjonistów", bardzo szybko społeczna komunikacja zostanie obezwładniona przez wieloznaczność. Wieloznaczność zaś, dla tych rządzących, którzy nie są kretynami, jest kusząca tylko doraźnie (np. w walce z politycznymi przeciwnikami), w dłuższej perspektywie czasowej jest jednak z ich punktu widzenia zabójcza, ponieważ prowadzi najpierw do semantycznej anarchii, potem do anarchii społecznej i politycznej, słowem: uniemożliwia sprawowanie władzy.
Stalin był mistrzem w stosowaniu kłamstwa i zasłony wieloznaczności. Uznał jednak, że "co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie". Niechby tylko ktoś spróbował okłamywać towarzysza Stalina, albo kierować do niego wieloznaczny (t.j. mętny) komunikat... Oprócz tego bał się, że jeśli rozpowszechni się traktowanie języka w oderwaniu od kategorii „prawda/fałsz”, to tym samym skończy się możliwość jakiegokolwiek społecznego współdziałania i możliwość oddziaływania na poddanych.
Ks. Wciórka mówił nam o tym wszystkim, nawiązując do nieśmiało w Polsce lat 80-tych nagłaśnianych, ale w latach 90-tych już bardzo modnych koncepcji francuskich postmodernistów (Derrida, Lyotard, Baudrilard). W tych „filozofach” Ks. Profesor widział kontynuatorów Marra, a wymyśloną przez nich tzw. dekonstrukcję i przesunięcie paradygmatu językowego, skutkujące wieloznaczną drwiną zaprawioną szczyptą ironii, traktował jako współczesne narzędzia permanentnej rewolucji, która żyje i ma się dobrze. Mówiąc o tych „pożytecznych idiotach”, ks. Profesor wskazywał na rzecz następującą: w czasie rządów Stalina, ludzie milionami byli mordowani. I dawało się to określić albo jako coś złego (zbrodnia przeciw ludzkości), albo jako coś dobrego (efekt koniecznej walki klasowej). Mimo różnic w ocenie, wiadomo było, o co chodzi. W momencie jednak, gdy ulegamy wpływowi dekonstrukcjonistów i narzędziem naszego opisu świata staje się ironia wyrastająca z wieloznaczności, zaczynamy czuć się bezradni wobec rozmaitych komunikatów (nawet tak drastycznych, jak te dotyczące stalinowskich ofiar). I wtedy albo treść owych komunikatów odrzucamy (tzn. traktujemy je jako coś poza-rzeczywistością), albo ową treść rozmywamy (tzn. uznajemy, że walor prawdy jest czymś nieuchwytnym – czyli pomijalnym - a przez to zupełnie nieistotnym). Inaczej mówiąc: przestajemy racjonalnie reagować na rzeczywistość.
Stalin był odrażającą postacią. I z racji popełnionych przez niego zbrodni, tak jakoś przyzwyczailiśmy się do myśli, że jeśli Józef Wissarionowicz przeciwko komuś występował, to ów ktoś na pewno musiał być mądry, szlachetny i niewinny. No tak, oczywiście. Ale czy pośród owych mądrych, szlachetnych i niewinnych, mamy też umieszczać „permanentnych rewolucjonistów”? Nie wydaje mi się.
Dlaczego o nich piszę? Czynię to dlatego, ponieważ żyjemy w świecie, w którym "permanentni rewolucjoniści" tryumfują. Ich „długi marsz przez instytucje” zakończył się sukcesem. To właśnie o ludziach tej umysłowej formacji, Stefan Kisielewski (przytaczając wypowiedź bodajże Pawła Jasienicy) napisał w swoich „Dziennikach”: „Ci dopiero dadzą nam w dupę!” I dają nam w dupę trzęsąc mediami, katedrami uniwersyteckimi, wielkim biznesem i wielką polityką. I promując kłamstwo, niszczą ludzkie umysły. Promując bezmyślny rechot, niszczą ludzką wrażliwość. Promując moralny relatywizm, niszczą ludzkie sumienia. Po prostu niszczą naszą cywilizację.
Jako skromny żuczek, mogę tylko wyrazić nadzieję, że ich sukcesy są doraźne. Mam tę nadzieję, ponieważ – jak sądzę - nie da się na dłuższą metę rozmywać kategorii „prawda/fałsz”. Nie da się na dłuższą metę stosować narzędzia ironii i kpiny do opisu rzeczywistości.
Dlaczego się nie da?
Nie da się, ponieważ jest to broń obosieczna. Ludzie lubią się pośmiać, czasem nawet bezmyślnie. Ale lubią też wiedzieć na czym stoją. A odwoływanie się do wieloznaczności i ironii, jest wyszarpywaniem im gruntu spod nóg. Wcześniej czy później ludzie zaczną przeciwko temu protestować (najbliższa okazja: niedziela, 9 października). Zaczną protestować, ponieważ zauważą, że skoro nic w życiu nie jest pewne ani powagi godne (ani to co jest prawdą, ani to co jest miłością, ani to co jest dobrem, ani to co jest sprawiedliwością itd.), to nie ma powodu by traktować poważnie i jako pewnik jakichkolwiek słów i jakichkolwiek czynów, wypowiadanych i wykonywanych przez tych wszystkich, którzy dzisiaj są mistrzami ironii i kłamstwa.
Co z tym wszystkim ma wspólnego Toyah?
Otóż zwróciłem na niego uwagę, ponieważ nie ma wśród znanych dzisiaj w Polsce publicystów nikogo, kto by tak mocno, a przy tym tak jednoznacznie jak Toyah, występował przeciwko niszczeniu podstaw naszej cywilizacji. Walka z wszechobecnym kłamstwem, bezmyślnym rechotem, moralnym relatywizmem, to stałe tematy obecne na jego blogu.
I nawet jeśli w tym momencie, jakiś bezmyślny wesołek ukształtowany przez „permanentnych rewolucjonistów” wykrzyknie: „Już rozumiem! To jasne! Toyah jest jak Stalin! To przecież pisobolszewik!” – to nie zmieni faktu, że warto Toyaha czytać. I zastanowić się.
Któregoś dnia, wspomniany ów Profesor, w czasie zajęć dotyczących tzw. filozofii lingwistycznej, zachęcał nas, byśmy zapoznali się, ze słynną pracą Józefa Stalina z 1950r. o językoznawstwie. Ks. Wciórka (w odróżnieniu od wielu ówczesnych humanistów, o których nie miał zresztą zbyt wysokiego mniemania), traktował stalinowski wkład w językoznawstwo z pełną powagą (tutaj nasz uśmiech) i atencją (tutaj z kolei nasza dezorientacja).
Przeczytaliśmy. A potem porozmawialiśmy.
W czasie owej rozmowy, ks. Wciórka zwrócił nam uwagę, że Stalin we wspomnianej pracy, poza wykorzystaniem kwestii językoznawczych do ówczesnych, wewnątrzpartyjnych rozgrywek, przede wszystkim bronił zdrowego rozsądku. Wystąpił on bowiem przeciwko pewnej językoznawczej tendencji (którą w jego artykule uosabia sowiecki językoznawca Mikołaj Marr) powszechnie w ZSRR przyjmowanej, a sprowadzającej się do tezy, że permanentna i wszechogarniająca rewolucja klasowa ("Dzień dobry! Nazywam się Trocki. Lew Dawidowicz"), dotyczy także języka.
Stalin protestując przeciwko temu tłumaczy, że nie ma czegoś takiego jak język klasowy: istnieje tylko język ogólnonarodowy (wspólny burżujom i prolom), w którym co najwyżej możemy wyróżnić jakieś dialekty, czy żargony (w tym klasowe).
Następnie Józef Wissarionowicz wyjaśnia, że język (podobnie jak maszyny) jest obojętny wobec klas i jako narzędzie z równym powodzeniem może być wykorzystywany zarówno w kapitalizmie jak i socjalizmie. Przede wszystkim zaś, Stalin protestuje przeciwko odrywaniu języka od myśli, tzn przeciwko koncepcji, iż można sensownie (tzn. unikając anarchii) komunikować się na płaszczyźnie społecznej, bez odwoływania się do języka pojmowanego jako "bezpośrednia rzeczywistość myśli" (tzn. języka spełniającego proste funkcje informacyjne: „to jest prawda”; „to jest fałsz”).
Ks. Wciórka mawiał, że Stalin był wielkim zbrodniarzem, ale nie był kretynem. Był bowiem w stanie zrozumieć, że jeśli całą swoją straszliwą władzą okaże poparcie dla językowych koncepcji "permanentnych rewolucjonistów", bardzo szybko społeczna komunikacja zostanie obezwładniona przez wieloznaczność. Wieloznaczność zaś, dla tych rządzących, którzy nie są kretynami, jest kusząca tylko doraźnie (np. w walce z politycznymi przeciwnikami), w dłuższej perspektywie czasowej jest jednak z ich punktu widzenia zabójcza, ponieważ prowadzi najpierw do semantycznej anarchii, potem do anarchii społecznej i politycznej, słowem: uniemożliwia sprawowanie władzy.
Stalin był mistrzem w stosowaniu kłamstwa i zasłony wieloznaczności. Uznał jednak, że "co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie". Niechby tylko ktoś spróbował okłamywać towarzysza Stalina, albo kierować do niego wieloznaczny (t.j. mętny) komunikat... Oprócz tego bał się, że jeśli rozpowszechni się traktowanie języka w oderwaniu od kategorii „prawda/fałsz”, to tym samym skończy się możliwość jakiegokolwiek społecznego współdziałania i możliwość oddziaływania na poddanych.
Ks. Wciórka mówił nam o tym wszystkim, nawiązując do nieśmiało w Polsce lat 80-tych nagłaśnianych, ale w latach 90-tych już bardzo modnych koncepcji francuskich postmodernistów (Derrida, Lyotard, Baudrilard). W tych „filozofach” Ks. Profesor widział kontynuatorów Marra, a wymyśloną przez nich tzw. dekonstrukcję i przesunięcie paradygmatu językowego, skutkujące wieloznaczną drwiną zaprawioną szczyptą ironii, traktował jako współczesne narzędzia permanentnej rewolucji, która żyje i ma się dobrze. Mówiąc o tych „pożytecznych idiotach”, ks. Profesor wskazywał na rzecz następującą: w czasie rządów Stalina, ludzie milionami byli mordowani. I dawało się to określić albo jako coś złego (zbrodnia przeciw ludzkości), albo jako coś dobrego (efekt koniecznej walki klasowej). Mimo różnic w ocenie, wiadomo było, o co chodzi. W momencie jednak, gdy ulegamy wpływowi dekonstrukcjonistów i narzędziem naszego opisu świata staje się ironia wyrastająca z wieloznaczności, zaczynamy czuć się bezradni wobec rozmaitych komunikatów (nawet tak drastycznych, jak te dotyczące stalinowskich ofiar). I wtedy albo treść owych komunikatów odrzucamy (tzn. traktujemy je jako coś poza-rzeczywistością), albo ową treść rozmywamy (tzn. uznajemy, że walor prawdy jest czymś nieuchwytnym – czyli pomijalnym - a przez to zupełnie nieistotnym). Inaczej mówiąc: przestajemy racjonalnie reagować na rzeczywistość.
Stalin był odrażającą postacią. I z racji popełnionych przez niego zbrodni, tak jakoś przyzwyczailiśmy się do myśli, że jeśli Józef Wissarionowicz przeciwko komuś występował, to ów ktoś na pewno musiał być mądry, szlachetny i niewinny. No tak, oczywiście. Ale czy pośród owych mądrych, szlachetnych i niewinnych, mamy też umieszczać „permanentnych rewolucjonistów”? Nie wydaje mi się.
Dlaczego o nich piszę? Czynię to dlatego, ponieważ żyjemy w świecie, w którym "permanentni rewolucjoniści" tryumfują. Ich „długi marsz przez instytucje” zakończył się sukcesem. To właśnie o ludziach tej umysłowej formacji, Stefan Kisielewski (przytaczając wypowiedź bodajże Pawła Jasienicy) napisał w swoich „Dziennikach”: „Ci dopiero dadzą nam w dupę!” I dają nam w dupę trzęsąc mediami, katedrami uniwersyteckimi, wielkim biznesem i wielką polityką. I promując kłamstwo, niszczą ludzkie umysły. Promując bezmyślny rechot, niszczą ludzką wrażliwość. Promując moralny relatywizm, niszczą ludzkie sumienia. Po prostu niszczą naszą cywilizację.
Jako skromny żuczek, mogę tylko wyrazić nadzieję, że ich sukcesy są doraźne. Mam tę nadzieję, ponieważ – jak sądzę - nie da się na dłuższą metę rozmywać kategorii „prawda/fałsz”. Nie da się na dłuższą metę stosować narzędzia ironii i kpiny do opisu rzeczywistości.
Dlaczego się nie da?
Nie da się, ponieważ jest to broń obosieczna. Ludzie lubią się pośmiać, czasem nawet bezmyślnie. Ale lubią też wiedzieć na czym stoją. A odwoływanie się do wieloznaczności i ironii, jest wyszarpywaniem im gruntu spod nóg. Wcześniej czy później ludzie zaczną przeciwko temu protestować (najbliższa okazja: niedziela, 9 października). Zaczną protestować, ponieważ zauważą, że skoro nic w życiu nie jest pewne ani powagi godne (ani to co jest prawdą, ani to co jest miłością, ani to co jest dobrem, ani to co jest sprawiedliwością itd.), to nie ma powodu by traktować poważnie i jako pewnik jakichkolwiek słów i jakichkolwiek czynów, wypowiadanych i wykonywanych przez tych wszystkich, którzy dzisiaj są mistrzami ironii i kłamstwa.
Co z tym wszystkim ma wspólnego Toyah?
Otóż zwróciłem na niego uwagę, ponieważ nie ma wśród znanych dzisiaj w Polsce publicystów nikogo, kto by tak mocno, a przy tym tak jednoznacznie jak Toyah, występował przeciwko niszczeniu podstaw naszej cywilizacji. Walka z wszechobecnym kłamstwem, bezmyślnym rechotem, moralnym relatywizmem, to stałe tematy obecne na jego blogu.
I nawet jeśli w tym momencie, jakiś bezmyślny wesołek ukształtowany przez „permanentnych rewolucjonistów” wykrzyknie: „Już rozumiem! To jasne! Toyah jest jak Stalin! To przecież pisobolszewik!” – to nie zmieni faktu, że warto Toyaha czytać. I zastanowić się.
Subskrybuj:
Posty (Atom)